Piątek, 27 grudnia 2024 r. 
REKLAMA

Szczecin w oparach gazu łzawiącego

Data publikacji: 29 kwietnia 2022 r. 07:46
Ostatnia aktualizacja: 29 kwietnia 2022 r. 07:46
Szczecin w oparach gazu łzawiącego
Starcia milicji z demonstrantami obserwowali z okien mieszkańcy Szczecina. Dla niektórych skończyło się to tragicznie. Widoczny na zdjęciach dym, to efekt stosowania granatów z gazem łzawiącym.  

Tego dnia w zadaniach dla MO pisano, że w momencie „wystąpienia nielegalnych pochodów i wystąpień o charakterze chuligańskim pododdziały zwarte przystąpią do rozpraszania zebranych osób. Do rozpraszania agresywnych grup wykorzystać wszystkie środki przymusu bezpośredniego z wyjątkiem użycia broni służbowej”. I nie mylono się, bo szczecinianie zdecydowali się tego dnia ostro przeciwstawić się władzy.

Manifestacja rozpoczęła się o godzinie 10 w stałym miejscu, czyli pod tablicą ofiar Grudnia 1970 r. przy głównej bramie Stoczni im. A. Warskiego. Do godz. 14 składano tam kwiaty i wieńce oraz dołączali stoczniowcy opuszczający zakład po pierwszej zmianie. Około godziny 14 tłum liczył około 400 osób, śpiewał hymn Polski i Boże coś Polskę oraz wznoszono okrzyki „Musi przepaść rząd Wojciecha”, „Zwolnić Mariana wsadzić Urbana”, „Niech żyje Solidarność”, „Zwolnić Jurczyka”. Około godziny 15.30 ruszono spod stoczni w kierunku centrum miasta, niosąc transparent z napisem „Solidarność” oraz biało-czerwone flagi, nadal też skandując antysocjalistyczne hasła: „Precz z juntą”, „MO – Gestapo”, „Chodźcie z nami nie z wronami” etc. Jak napisano w raportach milicyjnych, „w tłumie dominowała młodzież oraz dzieci”. 

Po dotarciu do rejonu ulic Firlika i Dubois pierwszy batalion ZOMO przystąpił do rozpraszania tłumu, co jednak nie przyniosło rezultatu, bo „część uczestników po przeniknięciu między posesjami, podwórkami, sformułowała powtórnie grupę” i ruszyła dalej. Warto dodać, że do manifestacji dołączały kolejne grupy osób, co spowodowało, że w okolicach placu Kościuszki było już około tysiąca osób. Kolejne próby podejmowane przez ZOMO, aby spacyfikować demonstrację, nie powiodły się, co więcej, kolejne grupy osób zbierały się w różnych częściach miasta, co uniemożliwiało skuteczne ich rozbijanie przez ZOMO skoncentrowane w jednym miejscu. 

Bezpardonowe działania milicji polegające na tzw. rozcinaniu tłumu czy inaczej dzieleniu ich na mniejsze grupy i pacyfikowanie przy użyciu środków przymusu bezpośredniego powodowały, że rosła agresja po obu stronach. ZOMO dokonało przegrupowania swoich sił i rozpoczęło walkę z manifestantami w okolicach placu Zwycięstwa, gdzie zgromadziło się około dwóch tysięcy osób. Jak pisał por. Wiesław Brudziński w swojej pracy magisterskiej w Akademii Spraw Wewnętrznych poświęconej majowi i sierpniowi 1982 r. w Szczecinie, „przy Placu Zwycięstwa tłum zaczął wznosić barykadę używając do tego ławek i koszy ulicznych. Milicjanci atakowani byli kamieniami, odłamkami cegieł, butelkami z benzyną”. Podpalono też hotel KW MO przy ul. Potulickiej, do którego starano się nie dopuścić straży pożarnej. Brudziński wskazywał, że milicja nieefektywnie rozpraszała szczecinian, bo „wiał przeciwny wiatr, znoszący obłok gazowy na pododdziały, [była] przewaga liczebna tłumu, kościoły dające schronienie dla grup chuligańskich”. A zatem nie tylko moralne, ale i faktyczne zwycięstwo było po stronie manifestantów. 

Henryk Mruk, uczestnik tamtych wydarzeń, wspominał: „W stronę demonstrantów na Bramie Portowej wystrzeliwano gaz łzawiący, który był w takich jakby okrągłych kartonowych opakowaniach z metalową podstawką. U góry takiej »racy« były chyba otwory, przez które wydobywał się gaz, ale i jakiś chyba ogień. Race te należało umiejętnie złapać i odrzucić w stronę ZOMO, aby i oni mogli pooddychać »świeżym« powietrzem. Podbiegało się do takiej racy i z całych sił odrzucało. My też to robiliśmy. ZOMO atakowało takimi falami […] Pamiętam, że podczas jednego z ataków na Bramie Portowej ledwo co zdążyliśmy uciec do naszego kościoła pw. Najświętszego Serca Pana Jezusa w Szczecinie. […] Prawdopodobnie wtedy stosowano też »polewaczki«. O ile dobrze pamiętam, to polane zostały schody i drzwi kościoła. My przed polewaczką schroniliśmy się właśnie w tym kościele”. O dalszych swoich losach tego dnia opowiadał: „Mieszkałem w pokoju [internatu – przyp. SL] chyba nr 20 lub 22, którego balkon wychodził na ulicę Kaszubską i widać było taras kawiarni »Cafe Uśmiech«. Zajścia dalsze obserwowaliśmy z balkonu. Po prawej stronie »Cafe Uśmiech« na dachu kamienicy jakiś facet robił zdjęcia schowany za kominem. […] Po umyciu głowy wychodzę na korytarz, a tam siwo od zomowców. Razem z nimi był wychowawca Pan Ścisłowski. Któryś z nich zapytał, w którym pokoju mieszkam, odpowiedziałem zgodnie z prawdą, że w pokoju 20. Weszliśmy, a tam szyby powybijane, a na moim łóżku pali się raca i koc. Okazało się, że poszła salwa w nasze okna. Zabrałem kurtkę i wyprowadzili mnie na zewnątrz. Pierwsze bicie było pod »Cafe Uśmiechem«. Tam były takie filary i tam otrzymałem solidną porcję pał. To były takie długie, chyba szturmowe pałki, które dobrze przylegały do pleców.

W pobliżu nie było, żadnej »dyskoteki« czy »budy«, do której ładowano złapanych demonstrantów. Prowadzili mnie przez torowisko i jakieś szpalery zieleni między torowiskami. Jeden mnie trzymał, a drugi co pewien czas dawał upust swojej frustracji, bijąc mnie po plecach pałką. I tak doszliśmy do »dyskoteki«, która była zaparkowana pod jakimś hotelem czy restauracją obok hotelu garnizonowego.

»Dyskoteka« była w zasadzie pełna, więc miałem miejsce tuż przy drzwiach wejściowych. W tym czasie jeden z zomowców dostał kamieniem czy cegłą w nogę. Wpadł do tej »dyskoteki« i zaczął mnie okładać. Dostałem uderzenie kaskiem w twarz tak, że krew zaczęła mi mocno lecieć, a zasłaniając się, porozcierałem ją. Widok mógł być pewnie straszniejszy niż szkody wyrządzone. Wstawił się za mną jakiś pan siedzący obok »czego chcesz od dzieciaka« czy też »co bijesz dzieciaka«. Wobec tego dalsze razy spadły na niego. Dopakowali jeszcze kogoś i zawieźli nas gdzieś. Nie wiem gdzie to było, ale jak mnie prowadzili, to żartowali, że wsadzą mnie między prześcieradła i wrzucą do basenu”. Wobec zapadających ciemności milicja zastosowała reflektory olśniewające i wezwała na pomoc posiłki WOP i kompanie ROMO, choć ta ostatnia słabo wyposażona w tarcze i przyłbice z kaskami okazała się nie być zdatna do akcji. O godzinie 23.30 w mieście zapanował spokój. W wyniku zajść rannych zostało „17 funkcjonariuszy MO, w tym pięć ciężko /bez zagrożenia życia/”, a wśród demonstrantów rannych zostało 36 osób, z czego w szpitalu zatrzymano sześć osób. Według danych milicyjnych uszkodzono 13 pojazdów oraz spłonął wspomniany hotel MO. W mieście wojewoda, równocześnie szef Wojewódzkiego Komitetu Obrony Stanisław Malec, wprowadził godzinę milicyjną od 22 do 5 rano dnia następnego. Ponadto wyłączono Miejską Komunikację Telefoniczną oraz wprowadzono zakaz sprzedaży paliw płynnych i napojów alkoholowych.

W sumie zatrzymano 249 osób, z czego sześć aresztowano, dwie otrzymały areszt w trybie przyspieszonym przez sąd, 149 wniosków skierowano do kolegium w trybie przyspieszonym, sześć w trybie zwykłym, 86 osób zwolniono po 48 godzinach i odbyciu rozmów profilaktycznych.

Do walk użyto armatek wodnych, wyrzutni gazów łzawiących oraz 1551 funkcjonariuszy ZOMO, 236 żołnierzy WOP, 212 funkcjonariuszy KM MO w Szczecinie, 213 funkcjonariuszy operacyjnych KM MO w Szczecinie oraz samochodów AW – 9 sztuk, UAZ – 44 sztuk, nysa – 25 sztuk, WT – 31 sztuk, autobusów – 21 sztuk, fiat 125 – 24 sztuk.

We wspomnianych wyżej wykazach osób rannych i zatrzymanych nie znajdziemy nigdzie jednego nazwiska: Władysława Durdy, który był ślusarzem w Zarządzie Portu Szczecin–Świnoujście. Urodził się w 1939 r. 3 maja 1982 r. przebywał wraz ze swoimi sąsiadami we własnym mieszkaniu przy al. Piastów 57 w Szczecinie. Jak zeznali świadkowie, milicjanci używali w czasie pacyfikacji manifestacji środków chemicznych, które bez żadnego uzasadnienia wstrzeliwano do mieszkań, na balkony czy klatki schodowe. Durda wraz z sąsiadami obserwowali walkę na ulicach, a on czuł się coraz gorzej w następstwie ogromnej ilości gazów w mieszkaniu i na klatce schodowej. Żona Janina postanowiła wezwać pogotowie ratunkowe, lecz wobec niedziałających telefonów nie mogła tego zrobić. Zwróciła się do funkcjonariuszy MO z prośbą o pomoc, lecz ci odmówili wezwania karetki. Dopiero jednemu z kolegów Durdy udało się przez krótkofalówkę WPKM wezwać medyków, ale na ratunek Durdy było już za późno. Edmund Kamiński, lekarz pogotowia, który przyjechał na miejsce, podczas oględzin Durdy stwierdził, że „nastąpił paraliż wewnętrzny od zatrucia gazami używanymi przez MO”. 

Traf chciał, że Kamiński był lekarzem w stopniu pułkownika z dużą praktyką zawodową, doraźnie pracującym w pogotowiu. Okazało się, że wszyscy obecni wówczas w mieszkaniu mieli ogromne kłopoty z oddychaniem, któremu nie pomagały nawet tampony nasycone wodą. Jeden ze świadków wspominał, że w „mieszkaniu Durdów było dużo gazów, tak, że nawet nie było widać zapalonej żarówki”. Jak się można domyślać, postępowanie w sprawie śmierci Durdy szybko umorzono i nigdy nie ścigano sprawców jego zabójstwa.

Sebastian Ligarski

REKLAMA
REKLAMA

Dodaj komentarz

HEJT STOP
0 / 500


REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA