Poznań
Nareszcie ich nie ma. Tych Niemców. Nareszcie bez obawy można mówić po polsku w Poznaniu. Już dokładnie nie pamiętała, kiedy został zakazany. Ale gdzieś na początku okupacji. Chyba w październiku 1939 roku.
Niemiecki jej towarzyszył od kołyski. W teraz bardzo dalekim Rakwere, gdzie się urodziła w 1881 roku był słyszany na ulicach i w lepszym towarzystwie. Ojciec Karol też się nim biegle posługiwał, jak przychodzili do niego potomkowie zakonu kawalerów mieczowych. Matka Maria z domu Bezczesna, prowadziła dom, ale też potrafiła się w nim odezwać. W gimnazjum dla panien uczyła się oczywiście rosyjskiego, ale też zakuwała francuski. Polskiego to tak na upartego zaczęła używać dopiero po 1920 roku, kiedy wszyscy trafili do Poznania. Wtedy myślała, że na chwilę, że wrócą do siebie. Po 25 latach, wiosną 1945 roku była przekonana, że już nigdzie się stąd nie ruszą.
Zamknęła na klucz mieszkanie przy ulicy Przecznica 6/8. Było słychać strzały na Cytadeli. Jeszcze tam, jakby było im mało rozlewu krwi, bronili się Niemcy. – Boże, jak ja ich nienawidzę – mówiła do siebie. Pewnym jak zawsze krokiem ruszyła na Sołacz. Minęła leżący nieopodal Ogród Botaniczny. Obrzydziła go sobie dokumentnie. Za dużo od 1939 roku widziała w nim mundurów. Ich właściciele, co rusz rechotali, przerywając w ten sposób swoje własne opowieści. Za głośni. Nie, takiego prostactwa nigdy nie trawiła. Podobnie jak tych hożych, rasowo poprawnych dziewoi, które prowadzali pod rękę. W ciągu tych lat przekonała się, że język niemiecki niósł strach i zbrodnie. Nie kulturę, jak uważała do 1939 roku. Przekonanie to wyniosła z estońskiego domu. Okoliczna arystokracja na co dzień właśnie tak mówiła.
Cały artykuł w „Kurierze Szczecińskim”, e-wydaniu i wydaniu cyfrowym z 30 czerwca 2017 r.
Wojciech Lizak
Na zdjęciu: „Wszyscy trafili do Poznania…”
Fot. Wojciech Wybranowski