Z Przemysławem Neumannem, nowym dyrektorem Filharmonii im. Mieczysława Karłowicza w Szczecinie rozmawia Karol Ciepliński
- Jako nowy dyrektor Filharmonii powrócił Pan do grania muzyki rosyjskiej. Sądzę, że należy uznać tę decyzję za pozytywną. Łatwo tutaj jednak o pewne nieporozumienia i niewłaściwe interpretacje. Proszę powiedzieć, skąd taki ruch.
- Nie była to decyzja ani oczywista, ani prosta. Nie jest ona spowodowana, jakimikolwiek politycznymi sympatiami czy prorosyjskością. Ja jestem całym sercem za Ukrainą, dawałem temu wielokrotnie wyraz i myślę, że ta wojna ma dobrych po jednej i złych po drugiej stronie i tymi złymi są Rosjanie i trzeba o tym jasno mówić. Natomiast na początku wojny, przy okazji wprowadzania swoistego embarga na granie muzyki rosyjskiej nikt nie pomyślał, jakie warunki musiałyby być spełnione, żeby to embargo zostało zdjęte. I trochę szkoda, dlatego że jesteśmy cały czas w stanie zawieszenia. Oczywiście ze strony ministerstwa to nie był kategoryczny zakaz, to była „stanowcza rekomendacja” - jeśli dobrze pamiętam to określenie ze strony ministra. Każdy dyrektor instytucji kultury jest jednak autonomiczny w swoich działaniach – zwłaszcza artystycznych i samodzielnie może kształtować repertuar. Moim zdaniem doszliśmy do momentu, który należałoby nazwać hipokryzją, ponieważ jeszcze niedawno w instytucjach, z których wycofano muzykę rosyjską, jednocześnie udostępniano przestrzeń zespołom zewnętrznym, które wystawiały Jezioro Łabędzie czy Dziadka do Orzechów, tytułując się jakimiś „Ukraińskimi Baletami Narodowymi”. To powodowało swego rodzaju schizofrenię. Z jednej strony instytucje mówiły - „Nie gramy”, z drugiej strony w tych samych instytucjach ta muzyka była obecna. Często jakość tych produkcji była gorsza, niż zespołów, które rezydują na miejscu. Taka sytuacja miała miejsce w wielu miastach w Polsce. Zdarzały się spektakle baletowe wystawiane z użyciem nagrań z płyty. Myślę, że przedłużanie tej sytuacji nie ma sensu. Ani Borodin, ani Czajkowski, ani Musorgski nie znali Putina. Nie mieli żadnego wpływu na to, że ta wojna w latach 20. dwudziestego wieku wybuchła i trwa. Ja oczywiście rozumiem, że Rosjanie starają się wykorzystywać swoją kulturę do celów propagandowych i na to trzeba uważać. Powrót do muzyki rosyjskiej nie jest żadnym wyrazem poparcia dla obecnych rosyjskich władz. To jednak bardzo duża część repertuaru symfonicznego i generalnie muzyki klasycznej. Bez muzyki rosyjskiej trudno funkcjonować na estradzie filharmonii. Dlatego ta decyzja została podjęta. To dzieje się stopniowo. Powoli będziemy wracali do muzyki rosyjskiej.
- Oprócz kwestii powrotu do muzyki rosyjskiej interesujący jest także Pana powrót – tak, powrót – do muzyki polskiej. Wydaje się bowiem, że muzyka naszych rodzimych kompozytorów nie jest obecna w polskich salach koncertowych w takim stopniu, w jakim na to zasługuje. W Polsce mamy do czynienia z bardzo intensywnym forsowaniem twórczości jednego kompozytora – Fryderyka Chopina. Czasami pojawiają się jeszcze Szymanowski, Górecki, Penderecki, Moniuszko i na tym w zasadzie kończy się powszechne wykonywanie muzyki polskiej. Reszta to jakaś zupełna czarna dziura. Czy Pan tę czarną dziurę zamierza wypełnić interesującymi nazwiskami?
- Wydaje mi się, że już to robię. Może inaczej. Nie ma nic złego w graniu muzyki Chopina. Jest to jedno z najpoważniejszych nazwisk w historii muzyki polskiej. Natomiast oczywiste też jest, że polskich kompozytorów piszących dobrą muzykę były setki. Ja trochę nie rozumiem tego dlaczego w Niemczech jest grany niemiecki repertuar, dlaczego Czesi bardzo dbają o swoich kompozytorów – prawie na każdym koncercie muzyki klasycznej w Czechach jest chociaż jeden utwór czeskiego kompozytora. W Polsce to się nie dzieje. Myślę, że z różnych powodów. Jednym z nich są chyba czasy zaborów i to, że wtedy nie było polskich zawodowych orkiestr, więc twórcy, którzy wtedy pisali, albo rezygnowali z muzyki orkiestrowej na rzecz na przykład fortepianu, albo jeśli pisali na orkiestrę, partytury trafiały do szuflady. Czasem próbowali zorganizować prowizoryczne zespoły, które jednorazowo wykonywały ich dzieła. Po takich wykonaniach recenzje zwykle nie były dobre, ale też nie mogły być dobre, jeśli zespoły były tworzone naprędce i w pośpiechu. Niestety po odzyskaniu niepodległości, a zwłaszcza w PRL-u muzyka dziewiętnastowieczna nie została włączona do obiegu koncertowego. Często nie ma dobrych materiałów nutowych. Utwory niekiedy nadal leżą w rękopisach, w archiwach. Ja staram się do tych utworów docierać, przeszukiwać te archiwa, dawać tej muzyce życie. Robiłem tak też w miejscu, gdzie pracowałem poprzednio – w Opolu. W tym sezonie w szczecińskiej filharmonii zabrzmi muzyka kilkunastu polskich kompozytorów. Moje podejście jest proste. Nikt tego za nas nie zrobi. Jeżeli my, Polacy nie zadbamy o naszą spuściznę, nikt inny tego nie zrobi. Myślę, że koncert, który odbył się w listopadzie – z muzyką Zygmunta Noskowskiego, Ignacego Jana Paderewskiego i Witolda Maliszewskiego był dowodem na to, że idziemy w dobrą stronę. To były trzy bardzo dobre utwory przyjęte z entuzjazmem i owacją na stojąco. Jest coś jeszcze. Te utwory spotkały się z zadziwieniem ze strony samych muzyków – zadziwieniem, że mamy tak dobrą muzykę, muzykę, której nie znamy i nie gramy. Temat muzyki polskiej jest mi dość dobrze znany. Mogę powiedzieć, że tej muzyki będzie w filharmonii sporo.
- Czy mógłby Pan wymienić kilka nazwisk szczególnie ciekawych w kontekście muzyki polskiej, o której niesłusznie zapomnieliśmy?
- Wśród kompozytorów zapomnianych są tacy, o których niepamięć jest szczególnie niesprawiedliwa. Należą do nich Witold Maliszewski, którego symfonii ostatnio słuchaliśmy, ale także Zygmunt Stojowski czy ojciec polskiej symfoniki Zygmunt Noskowski. Noskowski był twórcą pierwszego polskiego poematu symfonicznego. Napisał też trzy symfonie, z których żadna nie została dotąd wydana drukiem. Nie zrobiło tego także Polskie Wydawnictwo Muzyczne. Chciałbym zapewnić naszych gości, że program koncertów ułożony jest z dużą pieczołowitością. Niezależnie od tego, który koncert Państwo wybiorą, trafią państwo na muzykę nieprzypadkową. Jeśli znajdą Państwo w programie polskobrzmiące nazwiska – zapraszam szczególnie. Nie trzeba szukać Brahmsa, Beethovena czy Mozarta.
- Chciałbym poruszyć teraz nieco inne zagadnienie. Jak odnosi się Pan do repertuaru zewnętrznego szczecińskiej filharmonii? Mam tu na myśli muzykę pop, muzykę jazzową czy folkową wykonywaną przez artystów, którzy wynajmują przestrzenie instytucji. Czy organizowanie takich wydarzeń podyktowane jest chęcią wsparcia budżetu?
- Od ponad trzydziestu lat nie było w Filharmonii w Szczecinie dyrektora naczelnego, który byłby jednocześnie dyrygentem. Ja łącząc te funkcje, wiem, co w filharmonii powinno być najważniejsze. Z pewnością najważniejsza jest orkiestra symfoniczna. To wynika z definicji instytucji, jaką jest filharmonia. Mogę zapewnić, że za mojej kadencji piątkowe koncerty symfoniczne będą najważniejszym elementem oferty filharmonii. Z drugiej strony mamy instytucję, która funkcjonuje od lat, ma wyrobioną markę i nie chciałbym podejmować decyzji rewolucyjnych. Jestem tutaj po to, aby kierować tym statkiem, filharmonią w sposób rozważny i odpowiedzialny. Koncertów poza klasycznych jest mniej niż w poprzednich latach, jednak zupełnie z nich nie rezygnujemy.
- „Filharmonia w Szczecinie” - trudno oprzeć się wrażeniu, że to sformułowanie na granicy poprawności językowej. Bardziej naturalne byłoby używanie nazwy „Filharmonia Szczecińska". Poprzednia dyrekcja filharmonii przekonywała, że pierwsze określenie jest skrótem pełnej nazwy instytucji „Filharmonia im. Mieczysława Karłowicza w Szczecinie”. Jakie jest Pana zdanie na ten temat?
- Uważam, że to kwestia drugorzędna. Najlepiej byłoby używać pełnej nazwy - „Filharmonia im. Mieczysława Karłowicza w Szczecinie”. Nasz patron zasługuje na to, żeby się nim chwalić.
- Dziękuję za rozmowę. ©℗