Nie będzie to ani streszczenie nowej powieści Alana Sasinowskiego (kto ciekaw, przeczyta), ani recenzja (nie jestem krytykiem Łatuńskim), ani tym bardziej szkic krytyczno-literacki (gdzież bym śmiał, to rola fachowców z katedr i instytutów). Zatem, co to ma być? Ot, kilka osobistych uwag na marginesie „Wysokich chmur” – po świeżej lekturze, która zostawiła mnie pod silnym wrażeniem. Silnym i dobrym.
Dobre wrażenie numer jeden: forma. Wiem, że autor nie jest debiutantem, ma na koncie literackim kilka powieści, opowiadania, eseje. A jednak mam takie poczucie, że właśnie tutaj, w „Wysokich chmurach”, dokończyły się narodziny Sasinowskiego – mistrza narracji powieściowej.
Kompozycyjnie, strukturalnie „Wysokie chmury” to coś w rodzaju opowieści śledczej, nieco sensacyjnej, ale to kryminał specyficzny – raczej spod znaku Fiodora Dostojewskiego niż Agathy Christie. „Śledztwo” toczy się po trosze w realiach szczecińskich dzielnic, na korytarzach i salach sądowych, po trosze w biografii Marka (narratora), po trosze w jego duszy. Czego dotyczy? Jak wiemy, Dostojewski wiele swoich pomysłów czerpał z kronik sądowych, krótkich notatek kryminalnych czy obyczajowych w prasie. Być może u Sasinowskiego również ta historia zaczęła się od – przeczytanej czy zasłyszanej – krótkiej wzmianki typu: „Iwona X, żona znanego historyka, popełniła wczoraj samobójstwo”.
Bez względu na to, skąd się wziął pomysł, autor porusza się w ramach przyjętej konwencji z gracją i swobodą. Przyjrzyjmy się jego metodzie. „O jedynej rzeczy, która tak naprawdę mnie obchodziła (…) – opowiadać nie potrafiłem. Dlaczego? Kiedyś wydawało mi się, że dlatego że to zbyt intymne i bolesne, aby mogło zostać wypowiedziane, później jednak zmieniłem zdanie i stanąłem na stanowisku, że choć jestem w posiadaniu języka zdolnego do wyrażenia tej traumy, to nie zrobię tego, bo jest ona skarbem, którego nie chcę narażać na spojrzenia i osąd innych ludzi”. W głowie czytelnika rodzą się oczywiście pytania: co to za skarb?, jaka tajemnica?, kiedy ją poznam? – i niecierpliwie czyta dalej. Sasinowski zręcznie podtrzymuje to zaciekawienie, buduje napięcie, zawiesza akcję, jakby obiecując odpowiedzi w rozdziale kolejnym i następnym…
Trasa wędrówki (narratora i czytelnika), jak to w śledztwie, nie może być prosta i liniowa: autor wlecze nas od miejsca do miejsca, od wątku do wątku, każe oglądać te same sprawy z różnych punktów widzenia, w różnych momentach w czasie… Po drodze, jakby mimochodem, raczy nas świetnymi mininowelkami portretującymi a to mikrospołeczność korytarza sądowego, a to szczególny światek klientów pomocy społecznej, mieszkańców slamsów. Te poboczne wątki czasem jakby odbiegają, jak kapryśne strumyki, ale zawsze zawracają i zgrabnie wpadają do głównego nurtu opowieści.
* * *
Dobre wrażenie numer dwa: dojrzałość. Rzecz jest delikatna, bo nie chciałbym, aby cokolwiek zabrzmiało tu protekcjonalnie. Alan jest moim kolegą redakcyjnym (w „Kurierze”) i znam go chyba nieźle – jako wrażliwego i mądrego młodego człowieka. No właśnie, ta fraza „młody człowiek”… Chętnie przyznajemy: talent, wiedza, błyskotliwość, ale przecież nie podejrzewamy u trzydziestoparolatka tej posępnej mądrości, która wynika z wieku i brzemienia ciężkich doświadczeń. Sasinowski jakby zniósł, unieważnił ten problem czy stereotyp prostym literackim chwytem: narrator opowieści jest niemal dwie dekady starszy od autora.
Dzięki temu zabiegowi autor zapewnił swojemu bohaterowi (i sobie) przestrzeń do poważnej gry z czasem. I nie chodzi tutaj o grę i taniec masek i ról, jak u Gombrowicza, gdzie Młodość i Dojrzałość robią do siebie gębę albo trzymają się w dwuznacznym uścisku. Nie, myślę, że Sasinowski jakby „dopożyczył” sobie brakującego czasu w godniejszym celu: chciał wysłać swoich bohaterów na poszukiwanie sensu. Zyskali dystans, pole do podsumowań, przewartościowań, bolesnych bilansów. „Mówiłem prawdę” – przekonuje siebie po latach Marek. „Przecież nie okłamywałbym samego siebie. Po prostu nie sposób zapamiętać wszystko. Zwłaszcza gdy często pamiętamy nie tyle fakty, co wrażenie, jakie na nas wywarły. (…) Prawda istnieje. Bez wątpienia. Ale istnieje też montaż, nie ma przeszłości innej niż zmontowana”.
No właśnie, docieramy w życiu do momentu, kiedy trzeba coś zrobić z tą przeklętą „prawdą”. Niby można sobie już darować tę archaiczną twardą prawdę Arystotelesa, od biedy można się powołać na Husserla, który uczył nas, że świat jest wieloaspektowy. Jak świat, to i człowiek, i przeszłość – nie ma innej „niż zmontowana”. Jednak Marek już wie, że tak się sprawy oszukać nie da, już nie działają prywatne mitologie, drobne autofałszerstwa. Widzi gorzko, ale jasno: „Wmówiłem sobie i światu zbrodnię na miłości, aby zamaskować strach przed przeżywaniem życia na serio. Przedłużałem w nieskończoność opłakiwanie wyimaginowanej straty, aby nie musieć podejmować żadnych wysiłków, aby życie wykonało za mnie całą robotę”.
Może w tej prawdzie o naszym życiu o to właśnie chodzi, o siłę do uczciwego spojrzenia. A ewangeliczne wyzwolenie przez prawdę objawia się po prostu odwagą, aby naprawdę spojrzeć prosto w lustro.
* * *
Dobre wrażenie numer trzy: styl. Wydaje mi się, że teraz wystarczy mi już przeczytać kilka, kilkanaście linijek prozy, aby rozpoznać, że wyszła spod pióra Sasinowskiego. Nie dlatego że jestem taki bystry, ale ponieważ pisarz wypracował oryginalny charakter pisma, własny ton i styl. Na współczesnym tle, gdzie co drugi pisarz (czy reżyser) to niemal Freud, Sasinowski wyróżnia się pozytywnie brakiem przesadnych ciągot psychoanalitycznych. Traumę, owszem, tu i ówdzie zasugeruje, jednak w języku, obrazowaniu, charakterystyce postaci jest raczej, powiedziałbym, behawioralny, reportażowy.
Ale jak to się dzieje, że w tej oszczędnej, reportażowej prozie pulsuje egzystencjalny niepokój? To oczywiście tajemnica warsztatu autora, ale spróbujmy odkryć jakiś składnik receptury. Czasem pomiędzy dłuższymi kawałkami „zwykłej” narracji czy „normalnych”, jak to w powieści, dialogów pojawia się fragmencik, jedno, dwa zdania, który na tę „normalność” na powierzchni działa jak mina podłożona w piwnicy. Oto próbka: „Potem poszło jak z płatka. Przeżywanie życia to, wbrew obiegowym opiniom, stosunkowo łatwe zadanie, jeśli wystarczająco uporczywie myślisz o czym innym”.
W portrecie pisarskim Sasinowskiego ujmują mnie dwie (co najmniej) cechy, nazwijmy je, nietechniczne: po pierwsze, nie uwodzi nas atrakcyjnością swoich bohaterów. Są nieefektowni, pełni słabości, prawdę mówiąc, często dość paskudni, szczególnie ci z drugiego i trzeciego planu. Prawie jak u Gogola, gdzie tylko prokurator… ale tu jest inaczej niż u Gogola, o czym za chwilę. Autor pokazuje, właśnie poprzez prawdziwą menażerię nieheroicznych bohaterów, że dylematy sumienia czy dramaty losu to nie są „przypadłości” zarezerwowane dla tytanów szekspirowskiego formatu.
Drugi rys, na który chcę zwrócić uwagę czytelników, jest może trudniej uchwytny, bo to nie tyle pojedyncza cecha, co raczej rodzaj pisarskiej wrażliwości. To ten tajemniczy czynnik, który porusza wyobraźnię autora i zwraca jego empatię w określonym kierunku. Na przykład u Herberta – w kierunku spraw, ludzi i grup przegranych czy skazanych przez historię na zapomnienie. Przegrani ogniskują uwagę autora, są jakby obejmowani jego czułością, a nawet, zaryzykuję, szczególną pisarską miłością. Bohaterowie Sasinowskiego są inni niż Herberta, bardziej szarzy i mniej heroicznie dźwigają swój krzyż. Jednak otrzymują od swego twórcy podobny rodzaj czułości. Dlatego świat powieści Sasinowskiego nie jest Gogolowską galerią szyderczych portretów. Niedoskonali, słabi, grzeszni tutaj otrzymują to szczególne pisarskie usprawiedliwienie – współodczucie i zrozumienie. Być może jedyny rodzaj sprawiedliwości, na jaki przegrani mogą liczyć.
Na koniec wypada zastrzec, choćby po to, by nie wzbudzić podejrzeń o redakcyjny nepotyzm, że nie wszystkie zastosowane przez autora środki i uzyskane efekty wydają mi się w pełni przekonujące. Na przykład niezbyt podoba mi się, powracająca jak leitmotiv, fraza „wyhuśtała się”. Bardziej by mi ten zwrot pasował do grypsery i scenerii więziennej, do mieszkańca celi, który powiesił się na własnych szelkach, niż do dawnej kochanki, która połknęła garść tabletek. Jest jeszcze kwestia humoru. Generalnie – to silna strona prozy Sasinowskiego, chociaż chwilami… Z humorem tak już jest, że jest konieczny jak przyprawa w dobrej potrawie, ale trzeba go dawkować ostrożnie, szczyptami. Między innymi po to, aby „nie zachichotać” ważnych momentów czy spraw, jak to się zdarza tak zwanym duszom towarzystwa. Alan Sasinowski tej granicy nie przekracza, ale może życzliwa przestroga nie zawadzi. ©℗
Zbigniew JASINA
Fot. Ryszard Pakieser