Czwartek, 21 listopada 2024 r. 
REKLAMA

Imigranci, Polacy, Kreuzberg. Co jest normalne?

Data publikacji: 13 grudnia 2018 r. 12:12
Ostatnia aktualizacja: 13 grudnia 2018 r. 12:12
Imigranci, Polacy, Kreuzberg. Co jest normalne?
Fot. Aleksandra KOZIOŁ  

Każdego roku wielu młodych ludzi wyjeżdża ze swojego kraju w poszukiwaniu lepszych warunków życia, przygód czy pracy. Często zupełnie sami, nagle muszą odnaleźć się w nowej kulturze, otoczeni obcymi ludźmi, w obcym kontekście językowo-kulturowym. W Berlinie pomaga im w tym program mentorski „Asdiqa”. Jedną z jego koordynatorek jest pani Dorota Kot. Od kilkunastu lat mieszka w Berlinie, gdzie ukończyła geografię i planistykę. Jest członkiem zarządu Polskiej Rady Społecznej, a także stowarzyszenia Städtepartner Stettin. („IX Wrota”)

– Jak wyglądały pani pierwsze dni w Berlinie?

– Po ukończeniu polsko-niemieckiego gimnazjum zdecydowałam się na studia w Berlinie – geografię. Mieszkałam na południu Berlina i wtedy, że nie czułam tego życia berlińskiego. Początki były trudne, byłam trochę w szoku językowo-kulturowym. Oczywiście, byłam otwarta, ale wszystko było nowe: inne jedzenie, inny styl życia, inni ludzie, inny język, inne problemy. Byłam dość zestresowana językowo, bo mimo że pisałam polsko-niemiecką maturę, to nie miałam w ogóle praktyki w codziennym rozmawianiu po niemiecku. Ciekawe jednak, że najbardziej byłam wtedy zszokowana tym, jak dokładnie trzeba było w Berlinie sortować śmieci. Dziesięć-dwanaście lat temu wydawało mi się to dziwne. Ale mimo to mam same dobre wspomnienia. Właśnie wtedy zawiązałam najwięcej przyjaźni, zawsze byłam w bardzo interkulturowym towarzystwie. Miałam najlepszą przyjaciółkę Rosjankę, Niemkę, Ukrainkę, potem jedną z Meksyku, więc zawsze było multi-kulti. To mi się bardzo podobało, to było takie coś, o czym mogłam opowiadać: „Wow, mam teraz takich różnorodnych znajomych!”.

– Co skłoniło panią do działalności na rzecz imigrantów? Jak wyglądały jej początki, jakie były trudności?

– Zaczęło się tak, że dzięki badaniom naukowym poznałam Polską Radę Społeczną. Prowadziłam wywiady z przedstawicielami różnych organizacji polonijnych i trafiłam właśnie tam. Opowiadałam tzw. Duszy tego stowarzyszenia, że bardzo bym chciała spróbować swoich sił w działalności kulturalnej i robić coś dla imigrantów. Chciałam pokazać, że my, Polacy, jesteśmy tu i zaproponować imigrantom jakąś ofertę w języku niemieckim. Wtedy zapytano mnie, czy chciałabym się zaangażować. To było z 6-7 lat temu, a rok temu zaczęłam pracę w programie mentorskim (mentorsko-opiekuńczym) dla uchodźców i imigrantów. Wcześniej już bardzo długo pracowałam na Kreuzbergu i wszyscy mnie znali z tego, że działam w kulturze, pomagam i udzielam się jako wolontariuszka. Dostawałam dużo małych zleceń, byłam freelancerką i do teraz jestem. Prowadziłam różne zajęcia, np. interkulturowy poradnik emigrantki, spotkania językowe, organizowałam wypady do kina, teatru, żeby po prostu poznać berlińskie życie i kulturę. No i później tak się stało, że z tego zrodziły się różne projekty.

– Jak wyglądają działania Polskiej Rady Społecznej i jakie są jej główne cele?

– Głównym celem jest reprezentowanie interesów między innymi polskich imigrantów w Niemczech. Pomagamy oczywiście wszystkim, którzy do nas przychodzą: Grekom, Rumunom, Romom, Niemcom. A po co przychodzą? Głównie po doradztwo społeczno-socjalne. Jeśli ktoś zaczyna życie w Niemczech, na przykład w Berlinie, to ma zazwyczaj wiele pytań i my na nie odpowiadamy. Prowadzimy doradztwo prawne, społeczne, psychologiczne – od prawa rodzinnego do prawa pracy.

– Co pani uważa za swój największy sukces w tej działalności?

– Myślę, że największym sukcesem jest to, że moja działalność jest kojarzona z Polakami, że Polacy też są widoczni w berlińskim krajobrazie interkulturowym, że organizuję imprezy interkulturowe z Polską w tle, zawsze zapraszam polskich artystów, staram się, żeby wszystko było dwujęzyczne, ale jednak podstawą jest niemiecki. Sukcesem może to nie jest, ale cieszę że mogłam nauczyć się wiele na własnych błędach i co najważniejsze wiele osób wie, że może wypróbować własne siły z moim wsparciem. Jeśli chodzi o pracę z uchodźcami, podoba mi się, że powstał dość duży krąg przyjaciół, że trzymamy się razem, że są chętni na różne wyjścia, ale też do pomocy. Powstała świetna klika i wszyscy wiedzą, że każdy może do niej dołączyć i że wspólnie realizujemy wiele małych inicjatyw.

– Jak by pani opisała klimat panujący na Kreuzbergu?

– Jest tu na pewno pewnego rodzaju symbioza interkulturowa. Solidarność. Ponieważ w dzisiejszych czasach jest duża anonimowość, a ja jestem chyba starej daty, dlatego bardzo zwracam na to uwagę, żeby trzymać się razem. Otwartość. Tu każdy ma prawo być tym, kim jest. Niedawno wracałam po auto i szła jakaś grupa chłopaków z kolegą na wózku. Wszyscy byli po piwku i szaleli z nim na tym wózku i on oczywiście też szalał. Pomyślałam sobie, jakie to jest wspaniałe, że każdy może mimo ograniczeń cieszyć się przestrzenią, brakiem barier w społeczeństwie. Fakt, że na Kreuzbergu są źle przygotowane chodniki, to już inny problem, ale każdy może pokazywać swoją tożsamość. To jest wolność.

– Udzielała się pani w marszu do Aleppo. Jak to wyglądało?

– Marsz do Aleppo zorganizowała Anna Alboth z wolontariuszami. Pomagałam raczej medialnie, przekazywałam informacje ludziom, którzy się chcieli zaangażować w marszu, gdzie i jak mogą to zrobić. Marsz do Aleppo to tak naprawdę fragment całego działania wolontariuszy m.in. polskiego pochodzenia, którzy pomagali i pomagają uchodźcom. Dużo osób zbierało i sortowało rzeczy zimowe, śpiwory, a potem je rozdawało, wiele pomagało w tłumaczeniu zawiłych formularzy. Staraliśmy się uchodźcom dać to, czego człowiek, który prócz małej torby nie ma niczego, potrzebuje, czyli też towarzystwo. Pomagaliśmy dzieciom i ich mamom, żeby miały troszeczkę łatwiej. Gdy mamy trochę odpoczywały, my bawiliśmy się z dziećmi. Wiem, że do niektórych domów uchodźczych przyjeżdżał cyrk. To było świetne, dzieci bardzo dobrze się bawiły.

– Co pani myśli o nawiązaniu współpracy z polską szkołą?

– Byłoby to moim marzeniem, prywatnym i zawodowym. Chciałabym zadbać o doinformowanie na temat demokracji, interkulturowości, pokazać, że można inaczej, że my też mamy dużo ciekawego do przedstawienia. Chcę zabrać Polskę do Berlina, a berlińczyków np. do Szczecina. Serdecznie was zapraszam na wspólne gotowanie. Niedawno robiliśmy gotowanie polsko-afgańskie i było po prostu pyszne. A wtedy, przy krojeniu, przy gotowaniu nikt nie siedzi cicho. Pojawia się świetna wymiana zdań, poglądów, nauka języków. No, przyznam, że byłabym bardzo szczęśliwa, gdyby to się udało. Ostatnio wspomniałam „moim” uchodźcom, że może wybralibyśmy się większą grupą do Szczecina i żeby oni też kiedyś zaprosili „moich” szczeciniaków do siebie. Wiadomo, że to wymaga pewnego nakładu pracy, ale potem jest ogromna radość. Lubię, jak się ludzie mieszają, dowiadują czegoś nowego o sobie, przekraczają jakieś granice, poznają się, uczą się siebie. Gdy prowadziłam zajęcia na temat dyskryminacji i rasizmu, okazało się, że ja też mam jakieś tam stereotypy w głowie i że każdy je ma, że to jest normalne. Tak naprawdę normalność jest relatywna. Spójrzmy na Kreuzberg, co tam było normalne?

– Dziękuję za rozmowę.

– I ja dziękuję!

Rozmawiała Aleksandra KOZIOŁ

IX Wrota

Marsz do Aleppo

W grudniu 2016 r., w drugi dzień Świąt Bożego Narodzenia, wyruszył z Berlina marsz do Aleppo, syryjskiego miasta oblężonego wówczas i bombardowanego. Zainicjowała go Anna Alboth, Polka mieszkająca w Berlinie, chcąc zwrócić uwagę świata na tragedię Aleppo. W różnych etapach marszu uczestniczyło 3,5 tys. osób z 62 krajów, wśród nich szczecinianie. W ciągu 232 dni przeszli 4 tys. km, pomagało im tysiące ludzi. Doszli do granicy libańsko-syryjskiej, gdzie marsz rozwiązali. Informowały o nim media na całym świecie. Anna Alboth była nominowana do tegorocznej Pokojowej Nagrody Nobla.

(b)

REKLAMA
REKLAMA

Dodaj komentarz

HEJT STOP
0 / 500


REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA