Nieczęsto zdarza się w Szczecinie, że dzieło plastyczne miejscowego twórcy znajduje dla siebie podsumowanie w tak efektownym, wartościowym kształcie edytorskim. Tym razem poszczęściło się Tadeuszowi Eysymontowi, który jako trzeci ze szczecińskich artystów – po Erazmie Kalwaryjskim i Marianie Nyczce – uhonorowany został albumem w ramach projektu wydawniczego BOS (Bałtyk, Odra, Szczecin).
Jego pomysłodawcą i animatorem jest znany szczeciński fotografik Andrzej Łazowski, działający w ramach Stowarzyszenia Czas Przestrzeń Tożsamość.
Eysymont. Ślad na ziemi to nie tylko piękny, ale i bardzo starannie przygotowany album – ponad dwieście stron z wysokiej jakości reprodukcjami i fotografiami, ciekawe rozmowy, wartościowy szkic, napisany przez redaktorkę całości Marię Łopuch; w jakości edycji niewątpliwa też zasługa szczecińskiej Drukarni Kadruk, nie po raz pierwszy dającej dowód profesjonalizmu w realizacji tego rodzaju projektów.
Tadeusz Eysymont (1924-1991), sam wielki perfekcjonista w swoich artystycznych przedsięwzięciach, byłby więc z pewnością rad, iż jego dzieło udokumentowano tak udanie.
Należał do najbardziej aktywnych i cenionych, a także zasłużonych dla miasta twórców. Lubiany w środowisku, spokojny, skupiony na swej pracy. Spełniał się twórczo nie tylko jako malarz o nowoczesnej i wyrazistej, oryginalnej palecie – tak rozpoznawalnej stylistycznie, że trudno ją pomylić z innymi – ale i projektant monumentalnych rzeźb przestrzennych oraz mozaik.
Wielu szczecinian pamięta zapewne jego efektowną barwną mozaikę na frontonie budynku Zakładów Odzieżowych „Dana” przy al. Wyzwolenia – z albumu dowiadujemy się skądinąd, że kładł ją osobiście jego syn, bardzo młody wówczas Jarosław, z czasem także malarz, znany dziś i ceniony w mieście, w którym kontynuuje z powodzeniem rodzinną tradycję artystyczną – albo metaloplastyczną instalację rzeźbiarską z wnętrza hotelu „Neptun”, w pamięci ludzi morza pozostały zaś być może artystyczne projekty wystroju statków produkowanych w Stoczni Szczecińskiej…
Po tamtych dziełach pozostały już niestety tylko zdemontowane elementy – złożone w magazynach Muzeum Narodowego i… Galerii Handlowej „Galaxy” (był pomysł, że tzw. czekanka z „Neptuna” zostanie odtworzona i wykorzystana na elewacji galerii, powstałej przecież w miejscu hotelu) – szkoda, że już nigdzie w całości nieeksponowane. Przestrzeń miasta jest bez nich uboższa, a i jego tożsamość traci przez to ważny znak pamięci.
Dobrze więc chociaż, że przygotowany pod redakcją Marii Łopuch album przypomina nam i tę twórczość Tadeusza Eysymonta. Inna rzecz, że jedynie za pomocą fragmentów; trochę w nim brak fotografii ukazujących tamte dzieła w ich naturalnym wymiarze i otoczeniu – na przykład na ścianie „Dany”.
Tadeusz Eysymont wrastał w Szczecin powoli, lecz zrósł się z nim tak trwale, jakby od zawsze tu był. Bo choć urodził się w Rypinie pod Bydgoszczą, a z gdańskiego wybrzeża nad Odrę trafił trochę przez przypadek, prędko nadał temu przypadkowi rangę i charakter najważniejszej przygody życia.
Wszystko zaczęło się od „desantu na Szczecin”, jakim był przyjazd do miasta i osiedlenie się w nim w roku 1953 grupy młodych artystów, nazwanych potem Grupą Sopocką, jako że byli oni absolwentami Państwowej Wyższej Szkoły Sztuk Plastycznych w Sopocie właśnie (dziś Akademia Sztuk Pięknych w Gdańsku); znajdował się wśród nich i Tadeusz Eysymont wraz ze swą żoną Zofią Zinkiewicz. O charakterze, artystycznej i życiowej fantazji tych młodych ludzi, którzy mieli wielki apetyt na sztukę, świadczą choćby – zamieszczone w albumie – zdjęcia z albumów rodziny Eysymontów; młodzież z pracowni prof. Juliusza Studnickiego pozuje na nich wesoło przebrana w stroje nawiązujące do klimatu artystycznej cyganerii z przełomu XIX i XX wieku.
Był w tym znak, być może mimowolny, lecz wyrazisty, ich oddania sztuce jako tradycji. Tej sztuce przez wielkie S, najważniejszej jako Sztuka właśnie, ale i sztuka życia. Ale w swoim dziele – które, korzystając z nadciągającej odwilży politycznej, mogło już zerwać z zasadami socrealizmu – postawili oni prędko na Sztukę Nową, nawiązującą do najlepszych osiągnięć polskiej awangardy.
O ile jednak drogi twórcze Grupy Sopockiej – po pierwszej fascynacji awangardą w początkach lat 60. – przebiegały potem różnie – że wspomnę tylko bogaty i różnorodny dorobek Jerzego Brzozowskiego czy Wieńczysława Mazusia, przyjaciół i środowiskowych kompanów Eysymonta – o tyle on sam – jak w poświęconym mu szkicu Przygoda, która trwa trafnie zauważa Maria Łopuch – pozostał już na zawsze wierny swoim artystycznym wyborom i awangardowym fascynacjom. Chociaż do końca poszukujący dla nich najlepszej, najbliższej mu w danym czasie formy wyrazu.
Tym większy budzi szacunek, że mimo tych wszystkich poszukiwań – od „biologicznej” abstrakcji nawiązującej do form Natury po swego rodzaju historyzm na granicy studium przedmiotu, od oleju po akryl i pomysłowe techniki mieszane, od bogactwa żywego koloru przez chromatyczne szarości i brązy aż po połysk złota – a może właśnie dzięki tym poszukiwaniom – nie tylko się nie pogubił, nie stracił własnego języka, ale i przeciwnie – dopracował się swego bardzo indywidualnego „charakteru pisma”.
Jego abstrakcyjne obrazy dalekie są od zimnej, geometrycznej konstrukcji, ale również od impresyjnej improwizacji, mają w sobie natomiast coś z rzeźb czy raczej rzeźbiarskich reliefów, czasem odcisków, tropów właśnie; ale przy tym – co istotne szczególnie – zdają się żyć – na swój szczególny, utajony sposób.
Te wszystkie niezwykłe, a jakże charakterystyczne dla Eysymonta formy i kształty – jakby naturalne skamieliny (tak zresztą nazwał jeden ze swych cyklów), ślady geologiczne i botaniczne, znaki pradawnego, lecz czuwającego wciąż życia, to znów tajemnicze konstrukcje i sekretne struktury będące śladem rąk ludzkich, ale i upływu czasu – zdają się przemawiać do nas, patrzących na nie z głębi swego skamieniałego, zastygłego bytu. Bez słów. Samą swą niemą powagą, dostojnością milczenia, które kryje w sobie niezwykłą opowieść o życiu we wszystkich jego przejawach.
Jarosław Eysymont – w zamieszczonej w albumie rozmowie z Marią Łopuch – rozmowie bardzo osobistej, ale i warsztatowej, pozwalającej spojrzeć na warsztat Artysty oczami malarza, w więc z bardzo bliskiej perspektywy – dosłownie zresztą, bo z wnętrza pracowni, w której syn pracę ojca podglądał – mówi, że Tadeusz Eysymont tworzył „bez wahania” – bez artystycznych szaleństw, przymiarek i prób, za to ze zmierzającą wprost do celu konsekwencją.
I chyba coś z tej konsekwencji w stosunku do projekcji wyobraźni oraz pewności ręki utrwaliło się w formie jego dzieł – mimo swej niedookreśloności i zagadkowości wspaniale pełnych, skończonych. Urzekających dojrzałą, spokojną estetyką. Można by nawet rzec, iż są to często obrazy „ładne”, na swój sposób dekoracyjne – ich wyważona spójna kolorystyka oraz wewnętrzne światło, które kryje się i w głębi najmroczniejszych z nich, przyciągają wzrok, skłaniają do wyciszonej refleksji – ale przez to nudne, monotonne, gdyby nie obecny w nich równocześnie niepokój. Aura tajemniczej przestrogi. Przed mrokiem bytu? Przed skończonością życia, a może jego amorficznością, przemijalnością form? Nie bez kozery jeden z jego późnych cyklów (lata 80.) zwie się znacząco Warstwy czasu.
To właśnie ów niepokój sprawia, że te eleganckie na pierwszy rzut oka „kolekcje” kształtów i form – choćby tytułowe Manekiny czy Zbroje, jak tytułował swoje najbardziej figuratywne cykle, w których zobaczyć można ludzkie sylwetki, ale i bastiony zamków i mury miast – stają się w naszych oczach z czasem – z czasem właśnie – dramatyczną sugestywną opowieścią o przeszłości, której i my staniemy się, będziemy częścią. Szczególna to, jako że wizjonerska archeologia. Ukazująca bowiem… przyszłość, która już była.
Ale poza wszystkim i najmocniej może wskazująca na trwałość rzeczywistości, tej świata widzianego, ale i duchowego.
W stworzonym przez Eysymonta w roku 1977 projekcie metaloplastyki do holu budynku stowarzyszenia PAX (ul. Mariacka) – nie ma już tego domu – nietrudno dostrzec artystyczne echo słynnych Drzwi Gnieźnieńskich, naszego arcyzabytku sztuki romańskiej z XI wieku.
Bo takie jest właśnie dzieło Tadeusza Eysymonta – nowatorskie, otwierające perspektywy, a zarazem zastygłe w czasie (to też był zresztą tytuł cyklów jego obrazów). Odciśnięte w owym czasie niby mocna, własna pieczęć. Ślad na ziemi? Tak, tytuł albumu trafnie oddaje i tę metaforę.
Warto przy tej okazji zauważyć, na co album też zresztą zwraca uwagę, że innego rodzaju śladem – szczecińskim śladem – obecności Tadeusza Eysymonta – tym razem dosłownie, w mieście – jest jego pracownia w al. Piastów 75. Służąca dziś za pracownię Jarosławowi Eysymontowi, który ją odremontował i uczynił z niej rozpoznawalną w mieście galerię i miejsce artystycznych spotkań.
We wstępie do albumu (dodajmy: dwujęzycznego, bo z tłumaczeniem na niemiecki) Andrzej Łazowski pisze tak: „Wydając trzeci album [w ramach BOS], czynimy kolejny ważny krok w poznawaniu powojennej sztuki regionu Pomorza Zachodniego”. To fakt. Ale dodam od siebie, że nie chodzi tu wyłącznie o poznawanie i dokumentowanie dorobku artysty. Ten album nie musi być tylko pomnikiem przeszłości, ale może – powinien być – fragmentem jej dialogu ze współczesnością. Czyż nie po to są Mistrzowie, aby do takiej rozmowy zachęcać? A Tadeusz Eysymont na pewno Mistrzem był.
Można tylko westchnąć i pomarzyć, żeby równie celne i efektowne podsumowania plastycznych osiągnięć innych Mistrzów zachodniopomorskiego środowiska przytrafiły się – w nieodległej przyszłości – co najmniej kilku innym, wartym tego bez wątpienia… A jakby jeszcze zdarzyło się, że poświęcono by je twórcom żyjącym, byłoby naprawdę pięknie!
Pozostaje więc trzymać kciuki za dalszy ciąg inicjatywy BOS i kłaniać się z uznaniem oraz przyszłościową sugestią fundatorom albumu: Miastu Szczecin i Województwu Zachodniopomorskiemu.
ADL