Tragizm wydarzeń związanych z funkcjonowaniem obozu KL Ravensbrück najlepiej ukazują wybrane fragmenty wspomnień kobiet, które boleśnie doświadczyły na sobie zła jakie panowało w tym obozie. Na rynku wydawniczym takich relacji jest bardzo dużo, wszak literatura wspomnieniowa dominuje w tej tematyce. Na potrzeby niniejszego artykułu wybrano tylko niektóre z nich. Stanowią one pewne uzupełnienie tekstów zamieszczonych w prezentowanym dodatku prasowym.
Wanda Półtawska wspomina przyjazd do Ravensbrück
„Nie wiadomo skąd przyszła nagle wiadomość o szykującym się transporcie do obozu […]. Właściwie nie przeraziła nas ta wiadomość. O obozie nie wiedziałyśmy nic pewnego, a samo słowo kojarzyło się z czymś bardzo dobrym. Używałyśmy go dotąd jedynie na określenie pełnych radości i słońca obozów harcerskich. Przy całej mojej ówczesnej wyobraźni słowo obóz nie wzbudzało we mnie lęku […]. Dnia 21 września odczytano na podwórku więziennym listę transportową […]. Raniutko 23 września 1941 roku przeczytałyśmy nowe, puste dla nas słowo: Fürstenberg. Cóż nijakie słowo […]. Ustawiono nas w piątki, pierwszy raz zobaczyłyśmy aufzejerki. Nie da się opisać, jak straszne były te kobiety, nasze nowe władze. Patrzyły na nas z pogardą, kobiety-wrony, kobiety-kruki, tak je nazywałyśmy potem. Olbrzymie wysokie blondyny o bezmyślnych twardych oczach i zaciętych wargach w czarnych krzyżackich pelerynach z kapturami – ostre drażniące ucho głosy i u boku ogromne wilczury […]. Samochodami zawieźli nas do obozu […]. Wzorowy obóz Ravensbrück. Brama i wielki plac – z przodu jakieś budynki, z drugiej strony placu, po dwóch stronach głównej ulicy Lagrowej, szeregi jednakowych niskich bloków. Plac i ulica wysypane czarnym węglowym żwirem. Kwitnące rzędy szałwii, kwiatu, którego jaskrawa czerwień stała się w jakiś sposób symboliczna. Niewinny kwiat, do którego do dziś czuję niechęć. Nie lubię szałwii i nie mogę na nią patrzeć”.
• Źródło: Wanda Półtawska, I boję się snów, Częstochowa 2009, s. 23–32.
Relacja Anny Burdówny o pierwszych dniach w obozie
„10 kwietnia 1940, wywieziono mnie do Ravensbrück. Nie powiedziano nam dokąd jedziemy, tylko zapakowano do wagonów towarowych. Bałyśmy się, czy nie na rozstrzelanie. Pomyślałyśmy, że jak zatrzymamy się w lesie to nas na pewno pozabijają. Ale pociąg dojechał do Fürstenbergu, do stacji kolejowej. Tam czekały na nas ciężarówki. Jechałyśmy nawet niedaleko. Fürstenberg był nawet widoczny z Ravensbrück […]. Najpierw była kąpiel pod prysznicem, wszystkie kobiety nago. Ale zanim zaczęła lecieć woda, to komendantka Johanna Langefeld zaszczyciła nas wizytą i rozmową. Przyszła z rulonem w dłoni, oglądała nas. Miałam długie włosy – rozpuściłam je, bo myślałam, że będę myć głowę. Okryłam się nimi jak Ewa. Jeżeli człowiek jest wychowany w skromności, to nagość razi […]. Rozgarnęła mi włosy, coś sobie zapisała. Potem mi je ścięto. Długie, dobrze utrzymane włosy Niemcy wykorzystywali do celów przemysłowych, zwykle obcinali maszynką do zera i rzucali na stos. Na kwarantannie siedziałyśmy w celach. Wtedy była ze mną starsza pani, też ogolona. Patrzyłam na nią, ona patrzyła na mnie – kobieta brzydko wygląda bez włosów.
• Źródło: Anna Burdówna, aresztowana we wrześniu 1939 [w:] Przetrwałam. Doświadczenia kobiet więzionych w czasach nazizmu i stalinizmu, wybór i opracowanie: M. Buko, K. Madoń‑Mitzner, M. Szymańska, Warszawa 2017, s. 42–43.
Przebieg apeli opisuje Michalina Woźniakówna
„Kwarantanna skończyła się. Po raz pierwszy syrena obozowa była dla nas znakiem nie tylko rozpoczynającego się dnia, ale oznajmiała nam również, że musimy wyjść z bloku, aby stać na apelu i iść do pracy. Syrena na wstawanie z łóżek była o godzinie wpół do czwartej rano. Druga syrena na wychodzenie z bloku i ustawianie się na apel była o godzinie czwartej minut piętnaście. O wpół do piątej każdy blok musiał już stać w porządku, w rzędach po dziesięć, aby aufzejerka mogła przeliczyć, czy ilość ludzi zgadza się ze stanem bloku, jaki figurował w książkach blokowych. Blokowa każdego bloku musiała meldować aufzejerce, odbierającej apel, stan bloku (ilość ludzi) i ta przeliczała, czy wszystko zgadza się. Apel trwał do 6-tej, jeśli wszystko było w porządku. Następnie była syrena odwołująca apel liczebny i następował drugi apel, tzw. apel roboczy. Teraz kobiety ustawiały się kolumnami wyruszającymi do różnych prac […]. Każda kolumna pracująca miała starszą kolumny tzw. anwajzunga. Była to także więźniarka, która musiała pilnować kolumnę i zarządzać pracą […]. O godzinie 12 kolumny wracały na obiad, który trwał pół godziny. Wprawdzie nie było co jeść nawet przez 5 minut, gdyż dwa zgniłe kartofle prędko wędrowały do śmieci, a na zupę ohydna śmierdząca brukiew na pół surowa w gorącej wodzie, z której wypijało się tylko tę wodę, aby czymś gorącym zasilić żołądek. Reszta lądowała do śmieci, których skwapliwie wybierały później dłużej siedzące w obozie i zjadały […]. Po półgodzinnym obiedzie syrena znowu wzywała na apel roboczy. I znów szły niekończące się kolumny kobiet do pracy. Do wieczora. Wieczorem o godzinie 20, kiedy wszyscy wrócili z pracy, syrena znowu wyła, wzywając na apel liczebny. I teraz dopiero zaczynała się prawdziwa gehenna. Zaczynały się stójki godzinami, bo przecież kolumny już nie szły do pracy, co najwyżej nie pójdą spać. Rano to co innego, kobiety przecież muszą iść do pracy, więc apel nie może trwać zbyt długo, ale wieczorem?”
• Źródło: Michalina Woźniakówna, Obóz koncentracyjny dla kobiet Ravensbrück, Poznań 1946, s. 22–25.
O drużynie „Murów” opowiada Wanda Kiedrzyńska
„Na terenie obozu istniała od listopada 1941 roku drużyna starszych harcerek. Zaczęło się od 3 zastępów po 5–6 harcerek […]. W okresie rozkwitu drużyna składała się z 7 zastępów. Z drużynową Józefą Kantor na czele. Najwyższy stan liczbowy drużyny wynosił (1 kwietnia 1945 r.) 102 harcerki. Praca ich polegała na zbiórkach szkoleniowych zastępów i drużyny oraz na akcji pomocy potrzebującym. W blokach, w których mieszkały harcerki, powierzona była poszczególnym zastępom opieka nad chorymi oraz tymi, które nie otrzymywały paczek. Dla chorych starano się też o lekarstwa. Harcerki pracujące w kuchni organizowały dodatkowe jedzenie dla najmłodszych i najciężej pracujących. Pomoc ich nie ograniczała się do spraw materialnych. Starały się oddziaływać na otoczenie pogodą, uśmiechem i życzliwością. Były to bardzo cenne wartości w życiu zbiorowym, kiedy tak łatwo dochodziło do krótkich spięć w zatłoczonych ponad miarę blokach. Ich życzliwość dla otoczenia rozładowywała nieraz ciężką atmosferę i działała kojąco”.
• Źródło: Wanda Kiedrzyńska, Ravensbrück. Kobiecy obóz koncentracyjny, Warszawa 2019, s. 237–238.
Wanda Półtawska wspomina swoje pierwsze święta w obozie
„Nadeszły pierwsze w obozie święta Bożego Narodzenia. Te pierwsze pamiętam najdokładniej. Zima była dla nas niełaskawa. Silne wiatry i mrozy. Wieczór wigilijny, jak wszystkie dni poprzednie i następne, spędzałyśmy wśród zaduchu słomianego i słomianych butów dla niemieckich wartowników, którzy w tych butach może będą pilnować naszych bliskich w więzieniach […]. Aufzejerka ta dobra pozwoliła wszystkim narodowościom po kolei zaśpiewać jedną kolędę. Najpierw Niemki. Stille Nacht zabrzmiała jak na ironię w tym miejscu. Początkowo zamierzałyśmy nie śpiewać, potem jednak powstała myśl przekorna: a właśnie tu zaśpiewać głośno polską kolędę, która może dojdzie daleko, daleko, do nieba? Ale przy słowach podnieś rękę Boże Dziecię śpiewało nas tylko kilka, reszta ukradkiem ocierała łzy. Wstydziłyśmy się tych tak bardzo usprawiedliwionych łez. Chowałyśmy się z nimi zawsze, o ile były. Właściwie ja nie płakałam prawie wcale (zaledwie trzy razy przez cztery lata)Ale w tej chwili było mi ciemno przed oczami […]. Ciężko nam było przeżywać ten dzień, a raczej tę wigilijną noc. Późno w nocy, gdy wróciłyśmy do bloku, rozkleiłyśmy się trochę. To wina Władki i Joanny. Na stole stała mała choineczka – pozostanie ich tajemnicą skąd ją wtedy wzięły […]. Jak nam było strasznie smutno i jak równocześnie odkrywałyśmy siebie w tym dniu Znowu odzyskałyśmy nadzieję, że jednak jesteśmy ludźmi, że czujemy. Smutek zbliża ludzi, byłyśmy sobie w tym dniu bardzo bliskie i bardzo milczące. Słowa dzielą bardziej niż milczenie […]. Nie wiem, czy ktoś, kto nie siedział w obozie, może pojąć, ile goryczy mieści w sobie wigilia wygnańca”.
• Źródło: Wanda Półtawska, O więcej niż życie. Biografia w zarysie, Częstochowa 2023, s. 74–76.
Relacja Alicji Jurkowskiej o zbrodniczych eksperymentach medycznych
Jakie były warunki higieniczne w czasie samej operacji nie mogę powiedzieć, gdyż zostałam uśpiona przed przewiezieniem do pokoju operacyjnego. Jednak na podstawie opatrunków stwierdzam, że podstawowe zasady higieny nie były przestrzegane: lekarze rąk nie myli, często do otwartych ran przychodzili z papierosem, czy cygarem w zębach, gazę i bandaże opatrunkowe brali i zakładali na rany brudnymi rękoma. Lekarze obozowi, mężczyźni, tzn. Rosenthal i Schidlausky, prawie zawsze przychodzili w stanie podchmielenia lub pijani. Np. przed moją operacją Rosenthal wybełkotał do nas, że tego dnia za dużo wypił […]. Moja operacja należała do rzędu zakażeniowo-mięśniowych. Zarazki zostały wprowadzone operacyjnie: przecięto mi mięśnie prawej nogi aż do kości na długości około 15 cm. O rodzaju i ilości wprowadzonego zarazka nic nie jestem w stanie powiedzieć. Przez dwa tygodnie wypływały z rany wielkie ilości ropy. Po tym okresie całe cięcie pokryło się dzikim mięsem, które spalono lapisem. Na regularne opatrunki chodziłam przez siedem miesięcy, lecz niewielkie ilości ropy, wychodziły i znacznie później, gdyż na skutek zimna rana się otwierała i ropienie powracało. Oprócz tego rana moja była zanieczyszczona drobnymi kawałkami kości, wprowadzonymi widać w czasie operacji, które i utrudniały leczenie i powodowały otwieranie się rany. Ostatni taki kawałek wyszedł w listopadzie ubiegłego roku, czyli w przeszło cztery lata po operacji.
Źródło: AIPN Sz, sygn. 753/181, Protokół przesłuchania świadka nr 513: Jurkowska‑Serafinowa Alicja, 7 VII 1946 r., k. 2.
Marzenia o wolności w relacji Teresy Ratajczak
„W Ravensbrück znalazłam się w połowie maja 1943 roku. Był to okres w życiu polskich więźniarek bardzo dramatyczny. Nie porzuciłam jednak myśli o ucieczce. Początkowo machina obozowego życia wciągnęła mnie całkowicie w swoje tryby, nadwątlone siły fizyczne, osłabienie wywołane głodowym odżywianiem dyktowały instynktownie jako pierwsze zadanie konieczność utrzymania się przy życiu. Myśl o ucieczce z obozu zaczęła wkrótce nabierać realnych kształtów, kiedy wraz z więźniarkami z majowego transportu znalazłam się również w komandach pracujących na zewnątrz obozu. Tu już można było oderwać się od drużyny roboczej i niepostrzeżenie oddalić. Pytałam zaufane koleżanki co sądzą o ucieczce. Większość obawiała się konsekwencji, jakie mogłyby nastąpić w razie niepowodzenia. Pamiętano dobrze przypadek z ubiegłego roku, kiedy to komendant obozu wydał schwytaną uciekinierkę w ręce czarnych łat, więźniarek kryminalnych, które dosłownie niemal zatłukły na śmierć nieszczęsną kobietę. Niektóre więźniarki przywykły już do myśli o śmierci. Troszczyły się o to tylko, by godnie ją przyjąć, zginąć jak przystoi Polakom. Ja nie zrezygnowałam. Próby ucieczki nie udawały się jednak. Kiedy pracowałam w polu, usiłowałam zbiec razem z inną więźniarką, opuściłam miejsce pracy. Kiedy jednak ujrzeliśmy kilku umundurowanych Niemców, zawróciłyśmy. Podobne próby powtarzałam parokrotnie jeszcze jesienią, kiedy pracowałam przy zbieraniu buraków, gdzie nawiązałam kontakt z jeńcami francuskimi, ale zawsze bezskutecznie wobec czujności esesmanów i niemieckich dozorców”.
• Źródło: Teresa Ratajczak, Z Ravensbrück na wolność [w:] Ucieczki do wolności. Wspomnienia Polaków z lat wojny i okupacji, wybór i opracowanie: R. Dyliński, J. Korczak, P. Skąpski, Poznań 1980.
Maria Rutkowska-Kurcyuszowa opowiada o napływających wieściach z powstania warszawskiego
„Wieści z Powstania Warszawskiego urywanymi zdaniami, półsłówkami wydobywałyśmy od majstrów z trudem. Mila Skarbek miała młodego majstra, który tu w Waldbau, dopiero tu, zaczął tu do nas mówić. A głównym źródłem informacji był przyjaciel Margoli Tomandel – pewien bezręki urzędnik z biura fabrycznego. Margola pełniła wysoką funkcję w administracji więźniarskiego łagru i miała swobodny dostęp do biur i hal fabrycznych. Tą drogą doszła więc do nas wieść o upadku Powstania. Nie umiałyśmy płakać. Łez brakło nam już dawno…”.
• Źródło: Maria Rutkowska-Kurcyuszowa, Kamyki Dawida. Wspomnienia, Katowice 2005, s. 202.
Zeznania Kazimiery Wardzyńskiej na temat bloku śmierci
„A więc wybierano mizerniejsze, spuchnięte, starsze, ułomne […], wybierano je, popychając, bijąc, krzycząc […], spisywano je i zamykano w bloku 6. Z nastaniem ciemności przyjeżdżał samochód ciężarowy, zabierał ofiary na nowo bite i popychane, często wrzucane za ręce i nogi na samochód. W wypadkach, gdy któraś chciała pomóc chorym przy wejściu do samochodu lub protestowała przy wrzucaniu ciężko chorych, padał odpowiedź esesmana: Laßen Sie das, es ist nicht, das ist schon Scheisse (Zostaw to, to jest nic, to jest już gówno). Samochód ten odwoził kobiety do komory gazowej obok obozu w Ravensbrück i zaraz wracał po pozostałe. Z komory gazowej po 15 minutach zwłoki ofiar przerzucano do dobrze znanego nam krematorium, a ogniste języki z kominów, obserwowane całe dnie z baraków Ravensbrück słały skargi, oskarżenia hen pod niebiosa o nowej dokonanej zbrodni, o nowych setkach uśmierconych ko-biet.
• Źródło: AIPN Sz, sygn. 753/362, Protokół przesłuchania świadka nr: 136: Kazimiera Wardzyńska, 18 XI 1945 r., k. 2.
O ostatnich miesiącach funkcjonowania obozu w Neubrandenburgu (filii obozu KL Ravensbrück) opowiada Irena Szydłowska
„Przez całą zimę poprzedzającą koniec wojny widziałyśmy jeńców z oflagów i stalagów, więźniów z najrozmaitszych obozów ciągnących drogami ze wschodu. Do Ravensbrücka, a stamtąd częściowo i do nas przybywały transporty ze wszystkich krajów, do których zbliżała się powrotna fala wojny. Przyjechały kobiety z ewakuowanego Majdanka, Oświęcimia, Pawiaka. I nasz obóz zaczynał być przeładowany. Coraz częściej dochodziły nas pogłoski, ze lada dzień i Ravensbrück i Neubrandenburg będą ewakuowane. Na jakiś czas znów ucichło i przychodziły zapewnienia, że nikt nas ruszać nie będzie, bo dokąd i po co mieliby gnać tyle niepotrzebnych kobiet. Z wczesna wiosną fabryka prawie już nie szła, jakieś tylko małe grupki tu i ówdzie kończyły porządki […]. Nasze władze obawiały się, żeby nas za dużo nie siedziało bezczynnie w obozie, wyganiano więc do różnych niepotrzebnych robót, nawet w niedzielę na przykład zasypywałyśmy gdzieś o kilometry za lagrem, jakieś nikomu nieprzeszkadzające sadzawki, położone w cichym, wiejskim ustroniu. W przeludnionym Neubrandenburgu brakło przez całą już zimę wody, którą otwierano tylko na krótkie chwile, tak że już ani rano, ani wieczorem nie mogłyśmy się umyć czy uprać cokolwiek, a że i w fabryce prawieśmy nie bywały i tam też wody brakowało, brud był okropny. Stałe alarmy pogrążyły lager w ustawicznej ciemności. Kładłyśmy się i wstawały przeważnie po ciemku. O uprządkowaniu łózek, odwszeniu się, czy umyciu prawie nie było mowy. Głodne byłyśmy i tak wycieńczone brakiem soli, ze nogi plątały się nam i uginały, kręciło się nam w głowach, przed oczami latały kolorowe plamy […]. Czułyśmy, że jeszcze parę tygodni, a większość popada z wycieńczenia. Trzymał przy życiu tylko widok uciekających Niemców, tylko wiadomości z frontu, tylko samoloty aliantów lecące na Berlin”.
• Źródło: Irena Szydłowska, Neubrandenburg zeszyt III, maszynopis w zbiorach redaktora.
Ostatnie zapisane w pamięci chwile w obozie Heleny Kurcyszowej
„Dzień zapowiada się ładny, dzięki Bogu, Bo dzisiaj prawdopodobnie wygonią nas na okopy. Syreny jeszcze nie było, nasza blokowa jest zawsze taka gorliwa z tym wyrzucaniem na apel, więc spacerujemy po placu w towarzystwie jak zwykle Hanki i Zosi Uhmowej. Po chwili słychać syrenę, ustawiamy się jak zwykle we cztery obok siebie, aby można było rozmawiać […]. W parę dni po wyjściu na wolność, gdy wspominałyśmy z naszymi towarzyszkami wypadki ostatnich dni – zgodziłyśmy się wszystkie na jedno, że zaczęło się to w ów pamiętny poniedziałek, kiedy coś się w maszynie łagrowej rozkręciło i coś dziwnego zaczęło się dziać w naszym codziennym i nigdy nie zmienionym trybie życia…”.
• Źródło: Helena Kurcyuszowa, Idąc ku Słońcu. Kalejdoskop serdeczny – szczecińskie lata Heluni, opracowanie: Zofia Grudzińska, s. 9–10.
Wybór: dr Zbigniew Stanuch