O tym, że publiczna polszczyzna się wulgaryzuje, nie ma co specjalnie mówić, gdyż jest to zjawisko powszechne, więc dobrze wszystkim znane. Stadiony, ulica, korytarze szkolne, film, literatura pełne są słów wulgarnych, grubiańskich, obelżywych, bezwstydnych.
Takie swobodne zachowania językowe były dawniej charakterystyczne dla ludzi nieobytych towarzysko, źle wychowanych, niewykształconych, nieznających obowiązujących reguł kulturowych i społecznych. Zachowujące się tak osoby określane były mocno: grubianin, prostak, cham. Ludzie szanujący innych i dbający o język nie chcieli z nimi obcować.
Przypominam sobie opowiadaną przez profesora Jana Miodka historię, gdy na koniec pewnego przyjęcia, już w swobodnej atmosferze opowiedział jakiś dowcip z brzydkim słowem w puencie. Po kilku dniach dostał list od uczestnika przyjęcia, w którym autor wyraził swoje ubolewanie, że profesor, językowy autorytet, użył publicznie wulgarnego słowa. Choć wulgaryzm był wzmocnieniem efektu humorystycznego, to jednak uraził słuchacza (co – oczywiście – bardzo zmartwiło profesora Miodka).
To stare czasy – pomyśli niejeden czytelnik mojego felietonu. Racja! W tamtych czasach słowo wulgarne użyte przez osobę cieszącą się autorytetem mogło być wyłącznie środkiem ekspresji, swego rodzaju stylistycznym wzmocnieniem emocji, przejawem rubasznego humoru. Dzisiaj wulgaryzmy są elementem wielu wypowiedzi nieemocjonalnych, jakimś nieuzasadnionym przecinkiem stawianym ponad miarę. Można znać tylko dwa wulgarne czasowniki i dwa wulgarne rzeczowniki, by nie tylko wyrazić wszystkie emocje, lecz także przekazać informacje. Opracowany przez wrocławsko-łódzki zespół naukowców i studentów „Słownik polszczyzny rzeczywistej” pokazuje, że są środowiska posługujące się tylko czterema wyrazami wulgarnymi, które zaspokajają potrzeby codziennej komunikacji. Wystarczy dodać parę przedrostków i już się zasób słów zwiększa…
Na szczęście nie jest to chyba polszczyzna wszystkich ludzi. Przez wiele osób użycie wulgaryzmu wciąż odbierane jest jako przekroczenie językowego i kulturowego tabu, społecznego zakazu używania brzydkich słów. Język przyzwoity, nieemocjonalny, niewulgarny wciąż obowiązuje w szkole, w kościele, na uczelniach, w urzędach, w sejmie czy w sądzie.
Więc co się stało, że nagle publicznym „polskim” słowem jest wulgarne wyp… alać!, którym atakuje się drugiego człowieka? Jak to możliwe, że tego słowa używają nie tylko uczestnicy „narodowych” marszów, którzy nie zawsze charakteryzują się sprawnością językową, lecz także ludzie zaliczani do elity intelektualnej, autorytetów społecznych? Że atakują nim osoby ze swego środowiska?
Co się z nami, kulturalnymi Polakami, stało?
Ewa Kołodziejek