Dziś pierwszą zasadą życia społecznego i polityki powinno być niemnożenie konfliktów. Tak wiele jest ich już na świecie: wojna w Ukrainie, wojny w Jemenie, Syrii, susza i głód, by ktokolwiek, kto myśli odpowiedzialnie, dolewał do tego kotła kipiącego wrzątku bodaj kroplę gorącej wody.
Od trzydziestu lat (a może dłużej) zajmuję się w „Kurierze…” problemami polsko-niemieckimi, głównie pograniczem. Od lat kilku, raz na tydzień, ukazuje się strona „Pogranicze”. Wydarzeń, o których trzeba by na niej informować, jest dużo, a miejsca mało. Unikam więc komentarzy, koncentrując się na informowaniu, bo uważam, że jest to mój podstawowy obowiązek jako dziennikarza. Dziś, wyjątkowo, publikuję artykuł może nazbyt osobisty, poświęcony oczywiście sprawom polsko-niemieckim. Sądzę bowiem, że Czytelnicy strony „Pogranicze”, których jest co najmniej kilku, mają prawo wiedzieć, co myślę.
* * *
Politycy obozu władzy w Polsce i media z nimi związane nie od wczoraj pokrzykują na Niemcy i swoich rodaków, którzy na nich nie pokrzykują. Odnoszę wrażenie, że antyniemieckość jest dla nich rodzajem narodowego sportu. Język, jakim się posługują, przypomina nowomowę z czasów Władysława Gomułki i Zenona Kliszki, z lat ’66, ’68, ’70, ’76. Kto nie pamięta, albo nie wie, jaka była, niech poczyta (jeśli chce) gazety z tamtego okresu. Ja nie muszę. Jestem na tyle stary, że pamiętam, a na repetę szkoda mi życia.
Dziś szczególnie ważne jest, by nie mnożyć konfliktów. Zarówno nasza część Europy, jak i świat, są za małe na pielęgnowanie uprzedzeń i resentymentów. Jednak widać, że propagatorzy i uczestnicy antyniemieckiego sportu zachowują się tak, jakby nie było lat powojennego budowania nowych relacji polsko-niemieckich, w tym przełomowych, odważnych dokumentów: Memorandum Wschodniego niemieckich Kościołów ewangelickich i listu biskupów polskich do biskupów niemieckich ze zdaniem: „Przebaczamy i prosimy o przebaczenie”. Jakby tego listu nie podpisało kilkudziesięciu sygnatariuszy z autorytetami takimi jak prymas Stefan Wyszyński i arcybiskupi: Antoni Baraniak (Poznań), Bolesław Kominek (Wrocław), Karol Wojtyłła (Kraków) na czele.
Jakby do dziś, od końca drugiej wojny światowej, nie minęło 77 lat. Jakby nie było lat trudnego polsko-niemieckiego pojednania (to dziś zmierzwione słowo), którego istotą było budowanie dobrej przyszłości na fundamencie pamięci i rozliczania się z tym, co złe.
* * *
Niektórym wydaje się, że nie było jeszcze prawdziwego pojednania, że nastąpi ono, jeśli Niemcy wypłacą Polsce reparacje. Uważam, że to złuda i nieprawda. Myślę, że po tym, co stało się w Europie i na świecie po zakończeniu drugiej wojny światowej na reparacje nie ma szans, a żądanie ich to rozniecanie ognia. Jeśli polski obóz władzy zażąda reparacji, po 77 latach od Poczdamu, cofnie nie tylko stosunki polsko-niemieckie o 77 lat.
Współczesne relacje polsko-niemieckie stały się zwłaszcza dla zwaśnionych krajów i społeczeństw przykładem, że nawet najwięksi wrogowie nie są skazani na wieczną wrogość. Warto przy tym pamiętać, że nie były też one wiecznie wrogie. Jest na ten temat bardzo dużo książek. W 2012 r. przypomniała o tym w Berlinie polsko-niemiecka wystawa „Obok. Polska-Niemcy. 1000 lat historii w sztuce”. Zaczynała się od św. Wojciecha i spotkania cesarza Ottona III z Bolesławem Chrobrym w 1000 roku w Gnieźnie, a kończyła na latach Solidarności i traktatach Polski ze zjednoczonymi Niemcami. Berlin po raz pierwszy zobaczył wtedy m.in. „Hołd Pruski” Jana Matejki, zobaczył świadectwa lat zaborów i wojen, dokumenty i pamiątki przypominające polskie doświadczenia drugiej wojny światowej i niemieckiej okupacji.
Ale można też było przypomnieć sobie, że przez kilkaset lat, do rozbiorów, polska granica zachodnia, mimo konfliktów, była najspokojniejszą z polskich granic. Może ktoś kiedyś napisze np. książkę choćby o polsko-niemieckich mariażach rodów panujących, od Mieszka I po dzieci i wnuki Kazimierza Jagiellończyka. Musiałaby być bardzo gruba.
* * *
Jestem emerytowanym dziennikarzem i mam paru znajomych wśród dziennikarzy. Właśnie na emeryturę przechodzi Dietrich Schröder z brandenburskiego dziennika „Märkische Oderzeitung”, który przez wiele lat z dumą pokazywał swoją redakcyjną wizytówkę, na której miał wydrukowane, że jest „dziennikarzem od spraw polskich”. Do niedawna myślał, że tegoroczne lato będzie spokojne i spokojnie pożegna się z redakcją. Nic podobnego: jako że mieszka we Frankfurcie nad Odrą przyszło mu zajmować się zatruciem Odry. Zna język polski, więc słucha także polskich polityków, którzy za wszelką cenę szukali (i szukają) w Niemczech winnych katastrofy.
Mnie dane było oglądać w telewizji konferencję prasową polskich i niemieckich ministrów, zorganizowaną w Szczecinie przez wojewodę zachodniopomorskiego. Tak źle przygotowanej polsko-niemieckiej konferencji prasowej dawno (a może w ogóle) nie widziałem. Polscy ministrowie i wojewoda wypowiadali slogany, chwalili się „sukcesami”, czyli wyławianiem z Odry ton śniętych ryb, przy czym organizacja konferencji w Urzędzie Wojewódzkim była pokazem amatorszczyzny. Kiepskie nagłośnienie spowodowało fatalną pomyłkę polskiego tłumacza, notabene świetnego germanisty i doprowadziło do żenującego skandalu.
Fatalne było też niezaproszenie na konferencję przedstawicieli samorządów województw zachodniopomorskiego i lubuskiego, zwłaszcza że z Niemiec przyjechali także ministrowie rządów Brandenburgii i Meklemburgii-Pomorza Przedniego, na co dzień współpracujący nie z rządem w Warszawie i wojewodą, lecz z polskimi samorządami. Można to było odebrać jako ostentacyjną dyskredytację samorządów w oczach ich niemieckich partnerów.
Wypada wierzyć, że polskie instytucje wspólnie z Niemcami zrealizują program rewitalizacji rzeki, że konflikt o Odrę, związany z tzw. jej modernizacją, prowadzoną przez Polskę, a popieraną w dużej mierze przez niemieckie firmy żeglugi śródlądowej, się nie rozogni. W każdym razie Odra coraz silniej jednoczy polskich i niemieckich jej obrońców. Mam nadzieje, że Dietrich Schröder, dziennikarz od spraw polskich, który odchodzi na emeryturę, nie porzuci spraw Odry.
* * *
Niebawem będzie 1 września, już 83. rocznica wybuchu Drugiej Wojny Światowej. Zapewne w uroczystościach w Polsce wezmą jak co roku udział wysocy politycy z Niemiec. Spotkania polsko-niemieckie w ten dzień są szczególnie ważne.
W Berlinie zostanie zorganizowane spotkanie na pl. Askańskim, gdzie będzie budowany pomnik ofiar niemieckiej okupacji Polski i miejsce spotkań z Polską. Jest to inicjatywa społeczna, wsparta rok temu uchwałą Bundestagu. W Polsce słychać narzekania, że pomnika wciąż nie ma i tylko o nim się mówi. Przecież to dobrze, że się mówi, bo chodzi o to, żeby stworzyć miejsce żywe, inspirujące, trwałe, jednoczące. Takie miejsca nie powstają na pstryknięcie ręki. Na przykład do dziś nie ma w Berlinie pomnika Wolności i Jedności – symbolizującego zjednoczenie Niemiec, mimo że Bundestag przyjął odpowiedni dekret 9 listopada 2007 r. Nie ma tu miejsca na opisywanie debat o pomniku, światowych konkursów, wystaw. Miał być odsłonięty jesienią 2019 r., lecz w maju 2020 roku zaczęła się jego budowa. Projekt jest wyjątkowy, jak wyjątkowe było zjednoczenie Niemiec. W Polsce pomniki stawia się na ogół szybko. Czasem rezultat jest ciekawy, lecz dowody na to, że nie zawsze tak bywa, łatwo znaleźć choćby w Szczecinie.
* * *
W ciągu lat polskie i niemieckie spojrzenia na drugą wojnę światową i jej powojenne skutki bardzo się do siebie zbliżyły. Dużą rolę odegrały w tym Kościoły, historycy, w tym polsko-niemiecka komisja podręcznikowa, lecz szczególnie ważne były czyny uczestników i świadków wydarzeń. Myślę tu m.in. o takich spotkaniach, jak przed bodaj ćwierćwieczem szczecińska debata Philippa von Bismarcka i prof. Zbigniewa Kruszewskiego – oficera Wehrmachtu, który we wrześniu 1939 r. wkraczał do Warszawy, i powstańca warszawskiego, a potem wiceprezesa Kongresu Polonii Amerykańskiej. Myślę o mszy św., odprawionej 1 września 1993 r. w Ciechocinku, podczas której znak pokoju przekazali sobie obrońcy Westerplatte i marynarze z pancernika Schleswig-Holstein. Mszę zorganizowali ks. kanonik Johannes Gehrmann z Niemiec i ks. Antoni Owczarski, ówczesny proboszcz z Ciechocinka. Jedne gazety w Polsce pisały potem, że „druga wojna światowa skończyła się w Ciechocinku”, inne (dziś można przeczytać, że nieliczne) wołały: „To zdrada!”.
To było spotkanie trudne i odważne, zwrócone ku przyszłości. Może to zabrzmi górnolotnie, lecz myślę, że było jak testament wolny od nienawiści, więcej – jak chleb. Od wielu lat chlebem dzielą się uczestnicy dorocznych polsko-niemieckich nabożeństw ekumenicznych, organizowanych w odbudowywanym kościele Mariackim w Chojnie (w tym roku będzie to w połowie września). Oby więcej było takich spotkań, nawet bardzo trudnych, lecz wolnych od uprzedzeń, wolnych dla przyszłości.
* * *
3 września 2010 r. w Bundestagu prezydent RP Bronisław Komorowski wręczył 46. obywatelom Niemiec Medale Wdzięczności, przyznane przez Europejskie Centrum Solidarności, którego dyrektorem był wówczas dominikanin, o. Maciej Zięba (OP). Przyznano je za pomoc udzielaną Polsce i Polakom w czasie stanu wojennego. „Solidarności trudniej byłoby zwyciężyć i trudniej byłoby spowodować upadek imperium sowieckiego, gdyby nie pomoc wielu ludzi dobrej woli z całego świata” – mówił w Berlinie ks. Maciej Zięba.
Jacek Borkowicz w katolickim portalu Alateia opublikował pod koniec ub. roku artykuł o „Polenhilfe”. Zaczął go tak: „Nigdy przedtem i już nigdy potem Niemcy, w swojej masie, nie okazali nam tak wiele serca”. Masową pomoc zaczęto organizować już 13 grudnia 1981 r., w pierwszym dniu stanu wojennego. Powstał wtedy m.in. ruch Solidarność z Solidarnością. Tysiące Niemców z RFN spontanicznie zaczęło wysyłać paczki do Polski. Pomoc była tak duża, największa, jaka docierała wtedy do Polski, że do dzisiaj nie ma pełnych jej szacunków. Przez urząd pocztowy w Hanowerze, który po jakimś czasie zaczął ją koordynować, przeszło 8,5 mln paczek. To nie wszystkie. W całej RFN powstawały komitety społeczne, a 8 lutego 1982 r. Bundestag przyjął uchwałę, zwalniającą paczki z opłat pocztowych. Z Niemiec Zachodnich do Polski jechały konwoje tirów, szmuglowano materiały dla opozycji, wysłano żywność, leki, sprzęt medyczny, zabawki, odżywki, kaszki, mleko w proszku. Ważną rolę w przyjmowaniu i rozdziale pomocy pełnił Prymasowski Komitet Pomocy Osobom Pozbawionym Wolności i Ich Rodzinom. Pamiętajmy o Polenhilfe.
Medale Wdzięczności, na rewersie których jest w kilku językach słowo: „Dziękuję”, otrzymali wtedy m.in.: dziennikarz Reinhold Vetter, Elizabeth Weber, rzeczniczka partii Zielonych, dziennikarka Helga Hirsch, prof. Hans Henning Hahn, historyk, obywatele dawnej NRD: Roland Jahn, Wolfgang Templin i Ludwig Mehlhorn, Wolfgang Stock, uczestnik konwojów, kontaktujący się z ks. Jerzym Popiełuszką, a pośmiertnie Günter Särchen, który w 1963 r. stworzył z Lotharem Kreyssigiem Akcję Pokuty i z grupami niemieckich wolontariuszy jeździli do byłych niemieckich obozów koncentracyjnych w Polsce, by pomagać w opiece nad nimi.
Wśród uhonorowanych byli też Ruth Henning i Christian Semler, dziennikarze. W latach 1980-81 często jeździli do Polski i o Polsce pisali, a 13 grudnia 1981 r. współorganizowali w Kolonii manifestację przeciwko stanowi wojennemu. Oboje byli działaczami „Solidarności z Solidarnością”. Ruth Henning była potem współzałożycielką (z Andrzejem Kotulą) Polsko-Niemieckiego Klubu Dziennikarzy „Pod Stereotypami”, któremu przewodniczyła. „Znana był wówczas z tego – mówił w Berlinie amb. RP Marek Prawda – że na spotkaniach polsko-niemieckich obu stronom zadawała trudne pytania”.
Klub „Pod Stereotypami” już nie istnieje. Nie ma kto zadawać obu stronom trudnych pytań. Wiem, że gdyby dziennikarze – członkowie tamtego klubu, a było ich stu i więcej – przyszli na opisaną wyżej konferencję prasową w szczecińskim Urzędzie Wojewódzkim, miałaby ona inny przebieg. Nie dlatego, żeby ją bezsensownie zakłócali, lecz dlatego, że zadawali trudne pytania, bo chodziło im o budowanie naprawdę dobrych relacji polsko-niemieckich.
* * *
Od trzydziestu lat piszę w „Kurierze…” o sprawach polsko-niemieckich (acz nie tylko). Jednak prądów tak dla nich złych, jakie dziś wysyłają w tych sprawach politycy, sprawujący w Polsce władzę, nie pamiętam. Piszę: politycy władzy, bo nie wszyscy. A nadto kontakty gospodarcze, kulturalne, społeczne, przygraniczne są dobre.
Można mieć i trzeba mieć do polityki Niemiec wiele zastrzeżeń, trzeba zadawać trudne pytania, lecz nie wolno niszczyć budowli, która przez tyle lat powstawała z myślą o tym, by granicę na Odrze i Nysie można było spokojnie w obie strony przekraczać, będąc Polakiem, Niemcem, kimkolwiek, kto ceni pokój. Bez wstydu za to, co robią politycy (nie wszyscy).
Żyjemy z Niemcami na tym samym skrawku świata, oddychamy tym samym powietrzem, mamy tę samą Odrę, Zalew Szczeciński, Bałtyk.
Wypada mieć nadzieję, że Odra odrodzi się z pomocą światłych ludzi. Że ja, że my, którzy upodobaliśmy sobie zajmowanie się sprawami polsko-niemieckimi dla ich i wspólnego dobra, nie staniemy się do tej pory śniętymi rybami w pozbawionych tlenu wodach polityki.
Bogdan TWARDOCHLEB