Nie trzeba być badaczem języka, by dostrzec, że wulgaryzuje się nasz język prywatny i język publiczny i że wulgaryzujemy się my, jego użytkownicy i właściciele. Być może stawiamy sobie i innym coraz mniejsze wymagania, być może jednak mamy coraz więcej powodów, by używać słów grubych i mocnych.
Rzecz jasna, jest wiele osób, które nigdy nie użyły słowa wulgarnego, ale – przyznajmy – stanowią one mniejszość. Większość Polek i Polaków nie ma oporów, by od czasu do czasu albo stale wzmacniać wypowiedzi wulgarnym słowem.
Przyczyn takiego stanu rzeczy jest wiele: nasza „dusza sarmacka”, skłonna do rubasznego humoru, do sprośnego żartu, do erotyczno-fizjologicznych dowcipów. Nasze poczucie wolności, bo skoro jest wolność słowa, to możemy po swojemu wyrażać własne myśli i poglądy. Nasze przekonanie, że „mocne” mówienie, swoboda językowa czynią z nas „równego gościa” i „przebojową babkę” (a raczej „laskę”). Nasza potrzeba rozładowania emocji, zwłaszcza agresji, gniewu, wściekłości, sądzimy bowiem, że słowa wulgarne wzmacniają argumenty, wyrażają poglądy, wymuszają posłuszeństwo.
Gdy słów wulgarnych używają pojedynczy ludzie, to ważą one trochę mniej. Ot, myślimy sobie, ktoś się zdenerwował, ktoś zażartował, a ktoś inny jest po prostu językowym prymitywem i inaczej swoich myśli wyrazić nie umie. Gdy jednak wulgarne słowa wydobywają się z gardeł zbiorowości, to nabierają innej wagi. Przełamując kulturowe i obyczajowe tabu, dają wspólnocie poczucie siły, poczucie mocy. Wiedzą to ci, którzy chodzą na mecze piłki nożnej, podczas których walczą ze sobą nie tylko zawodnicy, ale i kibice obu drużyn. Słowa wulgarne są obecne w większości stadionowych okrzyków i przyśpiewek. A kiedy z tysiąca gardeł wyrywają się słowa zakazane, to – jak mówi młodzież – ciary idą…
Te stadionowe wulgaryzmy to nie tylko efekt prostackiej mowy, lecz także celowego działania. Zbiorowo wykrzykiwane inwektywy, choć są rażąco sprzeczne z normą społeczną zakazującą publicznego używania słów obraźliwych, to jednak łączą wspólnotę, a obrażanych izolują, wykluczają, stawiają poza społecznością. Pogróżki i przekleństwa pod adresem „wroga” dają poczucie bezkarności i siły.
Podobnie słowa wulgarne działają w innych masowych wydarzeniach: na marszach, manifestacjach, protestach. W zasadzie przyzwyczailiśmy się do wulgarności podczas marszów niepodległości, zdominowanych przez mężczyzn. Czas się chyba przyzwyczaić do mocnych słów padających z ust kobiet, mających wszak takie same prawa. Nie odbieram wulgarnych haseł na protestach kobiet jako przejawu prymitywnej mowy, postrzegam je raczej jako wyraz rozpaczy, gniewu i… mocy! Tak, słowa te dziwią, zaskakują, gorszą, ale budzą strach i dają siłę. Są potężne! Nie da się ich nie usłyszeć, nie da się ich zignorować!
Czy ja tu – zapytają Państwo – propaguję używanie wulgaryzmów? Absolutnie nie! Czy rozumiem przyczyny obecności mocnych słów i na stadionach, i na ulicznych protestach? Zdecydowanie tak! I chciałabym, żeby moi czytelnicy także to zrozumieli.
Ewa Kołodziejek