Podczas żywiołowej akademickiej dyskusji jeden ze studentów zapytał, dlaczego w polszczyźnie jest tyle wyrazów obcych? Dlaczego zapożyczamy słowa, zamiast – jak w innych językach – tworzyć nowe, rodzime?
Od razu powiem, że jedno nie wyklucza drugiego. Powiększamy zasób naszego języka różnymi sposobami: przyswajamy obce słowa, tworzymy nowe, zmieniamy znaczenia wyrazów istniejących. Wszystko dzieje się spontanicznie, nikt językiem nie steruje, a jego kształt jest zależny od różnorodnych czynników: kontaktów gospodarczych, wpływów kulturowych, położenia geograficznego, osiągnięć technologicznych i cywilizacyjnych, mody na inne języki, a nawet naszych indywidualnych upodobań.
Czy w polszczyźnie jest dużo obcych słów? To zależy od tego, co myślimy, mówiąc „obce”. Za obce uznajemy te nowe pożyczki, których obcość odczuwamy, na przykład: weekend, event, exposé, reżim, manicure, menadżer, skaner, tost, e-mail, didżej, dizajn, laptop, dealer, ranking, news, show. Zwróćmy uwagę, że prawie wszystkie to słowa angielskie, bo w naszym języku nastał czas bratania się z angielszczyzną.
Czy jednak wciąż obce są dla nas takie angielskie pożyczki, jak klomb, kompost, partner, trener, mecz, rower, sport? Nawet jeśli znamy ich pochodzenie, to nie nazwiemy słowami obcymi, tylko zapożyczeniami, mocno zakorzenionymi w polszczyźnie. Zresztą określenia „pożyczka”, „zapożyczenie” są umowne, gdyż zwykle nie zwracamy takich wyrazów, tylko uznajemy je za swoje.
Wróćmy zatem do pytania, czy w polszczyźnie mamy dużo zapożyczeń. Trudno odpowiedzieć jednym słowem, bo „dużo” zawsze musi się odnieść do jakiejś wielkości. Ile mamy słów w języku polskim? „Słownik języka polskiego” pod red. Witolda Doroszewskiego wydany w latach 1958-69 notuje ponad 125 tysięcy haseł, a „Wielki słownik ortograficzny” PWN wydany w 2018 roku zawiera ponad 140 tysięcy słów. Ile jest w nich zapożyczeń? Profesor Bogdan Walczak blisko ćwierć wieku temu ustalił, że we współczesnej polszczyźnie mamy około 10 tysięcy zapożyczeń z łaciny (głównie w języku naukowym i technicznym), około 4 tysięcy germanizmów, tysiąc zapożyczeń włoskich, ponad 3 tysiące pożyczek francuskich, około 40 zapożyczeń węgierskich i tyleż samo turko-tatarskich. I ten stan się raczej nie zmienił.
Czy jednak dziś uznajemy za obce takie łacińskie słowa, jak: dokument, kolor, akt, deklaracja, recepta, reguła, okazja, senat? Albo słowa niemieckie: dach, rynek, browar, cegła, gmach, jarmark, sołtys, śruba, wójt? Albo tureckie: dywan, papuga, kawa, kotara, kabaczek? Albo włoskie: bank, fontanna, impreza, parapet, brokuł, kalafior, karczoch, sałata, szparagi? Albo francuskie: wizyta, bilet, fryzjer, komplement, krawat, perfumy, petarda, rywal? Albo rosyjskie: rozpiska, zagwozdka, chałtura, chandra?
One są już nasze, przyswojone, wrośnięte w tkankę słowną polszczyzny. Za obce uznajemy dziś przede wszystkim anglicyzmy. Ale to już temat na nowy felieton.
Ewa Kołodziejek