W sezonie ogórkowym, czyli takim, w którym pozornie nic poważnego się nie dzieje, najchętniej dyskutujemy o języku. Z jednej strony to budujące, że mowa ojczysta zaprząta nasze umysły i budzi emocje. Z drugiej strony – jednak smutne, bo na co dzień o jej jakość raczej nie dbamy. Wulgaryzmy, brutalność języka publicznego, manipulacja, mowa nienawiści nie budzą tyle emocji, co naruszanie własnego językowego terytorium.
Bo w gruncie rzeczy chodzi o nasze językowe przyzwyczajenia, o poczucie językowego bezpieczeństwa. Kłócimy się o słowa, których ktoś używa, a nam się to nie podoba. Albo o słowa, których ktoś nie używa, a naszym zdaniem powinien. A my czujemy się bezpiecznie wśród form, które znamy: ja tak mówię, więc tak ma być – twierdzi niejeden użytkownik języka. Nie lubimy słów, do których nie jesteśmy przyzwyczajeni, więc próbujemy innym narzucić swoje zdanie.
Czy to rozsądne? Czy właściwe? Czy potrzebne? Rzecz jasna – nie! Język jest naszą wspólną własnością. Chcesz mówić, że pies zdycha? Mów! Chcesz mówić, że pies umiera? Mów! Każdy ma prawo używać takich słów, jakich chce. Zasób wspólnego słownika jest przebogaty, każde słowo ma swój sens. Ważne jest tylko, by znać wartość słowa i wiedzieć, kiedy można go użyć. Chodzi więc o ograniczenia sytuacyjne i komunikacyjne i o to, że nie w każdej sytuacji nasze słowa okażą się fortunne.
Ale to nie znaczy, że mamy jakieś wyrazy wymazywać ze słowników. I że mamy zapomnieć o takich słowach, jak zdychać, żreć, morda, pysk czy łapa, bo uważamy, że są poniżające dla zwierząt i dla ludzi. One są w naszym narodowym słowniku, są świadectwem historii, kultury, językowego obrazu świata. Życie się jednak zmienia, zmienia się nasza postawa wobec ludzi, zwierząt, przyrody, to i język, którym opowiadamy świat, się zmienia. Zaciera się tradycyjny podział na to, co „ludzkie”, i na to, co „zwierzęce”, bo już wiemy, że ze zwierzętami i z całą przyrodą dzielimy wspólny los. Więc to nie dziwne, że do zwierząt, zwłaszcza do tych domowych, odnosimy naszą „ludzką” leksykę: adoptujemy je, a gdy odchodzą, mówimy, że umierają. To zresztą żadna nowość: skoro umiera przyroda, umierają drzewa, to i umierają psy i koty. Ale jeśli ktoś nie chce tak mówić, to niech nie mówi, niech się wypowiada tradycyjnie. Warto pamiętać, że do tradycji należą też rubaszne „ludzkie” zwroty: Daj pyska! czy Mordo ty moja!, więc w gruncie rzeczy nie ma tu wyraźnej granicy.
Każdy z nas ma prawo do własnych językowych zachowań i do własnych opinii o języku. Chodzi tylko o to, by nie narzucać innym swoich poglądów, by ich nie ośmieszać, nie obrażać, nie poniżać. By nikomu nie przypinać „ideologicznych” łatek (cudzysłów wskazany, bo szacunek do zwierząt, do kobiet, do innych ludzi nie jest ideologią). Chodzi po prostu o komunikacyjną empatię. I jeszcze o to, że nasze językowe wybory dużo mówią o nas samych.
Ewa Kołodziejek