Pod panowaniem stanu epidemii, gdy jesteśmy zmuszeni ograniczyć kontakty z bliźnimi i zrezygnować z różnych wygód, pewne sprawy, istotne w czasach spokoju, umykają powszechnej uwadze. Stąd też poddany ograniczeniom naród bez wstrząsu przyjął rygor sezonowej zmiany czasu „zimowego”na „letni”. Tymczasem akurat ta zmiana niesie dla wielu z nas co najmniej dyskomfort fizyczny i psychiczny, wręcz gwałt zadany ludzkiej naturze, gdyż jest to po prostu grabież jednej godziny snu. Tylko jedna godzina…, a jakże ważna dla tych, których praca lub dyżur rozpoczyna się o szóstej, w marcu, na skraju nocy.
Za tydzień, dwa – jak od bez mała pół wieku – wszyscy – mieszkańcy Europy i większości świata zachodniego – znowu oswoimy się z tą odgórnie narzuconą zmianą, by w październiku – tym razem z westchnieniem ulgi – przyjąć powrót normalności na okres niespełna pół roku. Bo naturalny czas słoneczny to właśnie ten „zimowy”!
Tu przypomnę, iż problem wymyślili w końcu XIX wieku postępowi technokraci, bezlitośni kapitaliści angielscy dążący do zwiększenia zysku z pracy robotników (w tym zaoszczędzenia kosztów oświetlenia hal i placów budów).
W ślad za brytyjskimi krwiopijcami w latach 30. XX wieku poszli Niemcy i inne państwa Europy. W Polsce po raz pierwszy sezonową zmianę czasu wprowadzono w 1938 roku. Potem kontynuowali ja okupanci niemieccy do końca wojny. W epoce PRL czas letni pojawił się w latach 60. (wielu przypomina hitlerowskie opresje). Rzecz w tym, że początkowo milczący przeciwnicy postępowego pomysłu z każdym rokiem coraz głośniej udowadniali jego bezsens społeczno-organizacyjny, a przede wszystkim ekonomiczny.
Wreszcie również Unia Europejska dostrzegła ten problem i po serii dyskusji (tym razem rzeczowych) postanowiła, że rok 2020 będzie ostatnim, w którym serwuje się nam bezsensowną kołomyjkę z dwukrotnym przestawianiem wskazówek, skutkującym kłopotliwymi przerwami w komunikacji. Wszystko byłoby świetnie, gdyby unijni komisarze po prostu zaakceptowali powrót do stanu sprzed epoki przestawiania zegarów. Okazuje się jednak, że nasi działacze PSL, którzy projekt zainicjowali, chcą nam pozostawić na zawsze obecnie panujący czas letni. Najwyraźniej tym uciekinierom ze wsi do metropolii czas letni kojarzy się z letnim upałem, a zimowy – z mrozem lub pluchą. Nie wiedzą, że ten nazywany dziś myląco zimowym to naturalny czas słoneczny, według którego od wieków regulowaliśmy zegary.
Wierzę, że zdecydowana większość Polaków – późną jesienią i zimą – nie przepada za zrywaniem się z łóżka bladym świtem, zatem – inaczej niż nasi „ludowcy” - wybierze na stałe czas „zimowy”.
Niechże więc – gdy już COVID-19 przeminie – w ich imieniu tejże większości przemówią ci posłowie, którzy nie kochają budzika, nie gardzą wysypianiem się do wschodu słońca i ci, którzy pamiętają z dzieciństwa życie w naturalnym słonecznym rytmie. ©℗
Janusz ŁAWRYNOWICZ
Janusz Ławrynowicz, dziennikarz i publicysta "Kuriera Szczecińskiego".
Autor bloga patrzy na rzeczywistość "pod prąd" i nie poddaje się poprawności politycznej. Komentuje wynaturzenia w polityce i gospodarce.