Prawdziwa (czyt. pełnowartościowa) kobieta rano jest pielęgniarką, salową, w ciągu dnia matką, sprzątaczką, gospodynią, mentorką, wychowawczynią, psycholożką, opiekunką, księgową, kucharką, specjalistką ds. spraw logistyki, w nocy zaś pełnoetatową, wybitną pracownicą seksualną.
Jesteś zmęczona po przeczytaniu tego zdania? Jeszcze nie wzięłam za rogi tego co i jak wiele robimy zawodowo. Zazwyczaj przypadają nam niskopłatne, drugoplanowe role zawodowe niekiedy, na pocieszenie, z misją. Pracujemy na kilka etatów, w kilku miejscach, przemierzając kilometry między miejscami pracy, by spiąć budżety. Jako młoda mama, pracując w sieci spożywczej, zjeździłam tysiące kilometrów, by zawsze wrócić najpóźniej do 16.30. Nieważne czy to był Poznań, Wrocław, Bydgoszcz czy Koszalin, będąc odpowiedzialną mamą, musiałam odebrać dziecko z przedszkola. Oczywiście nie zawsze się udawało, wówczas na mojej głowie było ogarnięcie opieki, obdzwonienie rodziny, bądź potencjalnie wolnych i chętnych do pomocy koleżanek. Mimo iż stawałam na rzęsach, przekraczałam prędkość światła narażając siebie i innych na drodze, często słyszałam, że to tato zawsze był na występach w przedszkolu, a ja odbierałam córkę najpóźniej ze wszystkich dzieci. Czy to czyjaś wina? Nie. Tak miałam zakodowane ja i wszyscy wokół. Nie śmiałam narzekać, ba, byłam jednocześnie przepraszająca i dumna.
Tak. Niestety jesteśmy dumne z tego, jak wiele w jednym czasie potrafimy zrobić. Chwalimy się tym podczas spotkań rodzinnych, randek, w social mediach, w CV opisujemy to jako coś, co nas wyróżni i przekona pracodawcę. Mit o naszej wielozadniowości jest bardzo skrupulatnie pielęgnowany przez mężczyzn… i nas same. Pragniemy słyszeć: kto jak nie ty, wiesz, kochanie, ja nawet połowie nie podołam, jesteś w tym najlepsza. Wtedy natychmiast czujemy się docenione, nie zdając sobie sprawy, że właśnie stajemy się pełnoetatowymi frajerkami, które dały sobie wmówić, że ten Oscar jest tylko dla nas. Dodatkowo mówi się, że tak jest skonstruowany świat, płeć mózgu jest za to odpowiedzialna, po co tym tym walczyć.
Otóż mam dla nas wszystkich uwalniającą wiadomość. Żadne poważne badania nie potwierdziły, że wielozadaniowość jest przypisana tylko i wyłącznie do płci. Mało tego, osób multizadaniowych w całej populacji jest zaledwie 2 proc. Co się więc wydarzyło, że tak się dałyśmy ograć? Taką rolę dla kobiet przewidzieli mężczyźni, od tysięcy lat wkładając nam tę świadomość do głów i serc przez socjalizację, religie, podział władzy, dóbr, stanowisk, apanaży. Skutecznie przeformułowali swoją wygodę w naszą cnotę. Czy chcieli dla nas źle? Nie sądzę, chcieli dobrze dla siebie. Zakodowane kulturowo na pomagaczki, wspieraczki, opiekunki żyjemy dumne z tego, że… padamy na twarz średnio około 17, brzydniemy, stajemy się przezroczyste, zmęczone, znużone, sfrustrowane ale dzielne. Prawdziwe bohaterki. Siłaczki.
Gdyby jednak na chwilę się zatrzymać i uznać taką oto prawdę, że zwyczajnie nie mamy na kogo liczyć, musimy ogarniać, podobnie jak nasze mamy, babki, prababki? Jesteśmy na dole piramidy rodzinnej. Jesteśmy fundamentem, który dźwiga na sobie wszystkie rodzinne konstrukty. Nie mamy żony, asystentki, sekretarki, które wykonałyby za nas przyziemne, nudne, męczące zadania i jeszcze nam nie przeszkadzały. Radzimy sobie lepiej z wielozadaniowością, bo nie mamy wyjścia.
Dziś rozmawiałam ze znajomą. Patrzę na jej zmęczoną, wychudzoną szarą twarz. Nie tak dawno tryskała energią. Pytam czy wszystko w porządku. Nie jest w stanie skłamać, że tak. Jest w terapii, nie dźwignęła ciężaru. Znam ją i wiem jak wiele wzięła na klatę, choć nie więcej niż inne kobiety. Młoda, ambitna mężatka, mama, żona, czynna zawodowo. Szybko wróciła do pracy. Trzeba płacić rachunki. Pracuje od rana do wieczora, bo przedszkole drogie. Wcześniej opowiadała z uśmiechem, że wszystko musi robić sama, bo jej to wychodzi najlepiej, przecież i tak po nich poprawia. Dziś już tak nie mówi. Słyszy od terapeutki, że nie potrafi stawiać granic. Nie ma w sobie ani odrobiny uważności na siebie. Nie widzi swoich potrzeb. Jest zdziwiona. Kiedy niby i jak ma to zrobić? Nie ma czasu! Musi o wszystko zadbać. Terapia potrwa. Będzie sporo kosztować. Mówię, że to są najlepiej wydane pieniądze. Niech wytrwa. Dobrze, że poprosiła o pomoc. W weekend się rozłożyła, nie mogła wstać łóżka. Mąż spoglądając na nią i swoją malutką córeczkę poważnie się zmartwił: jak ja dam dziś radę? My nie mamy takich dylematów, musimy. To jest właśnie ta przezroczysta różnica. Gdy on nie da rady, jest ona, gdy ona nie da rady jest… ona. Mówię jej o swojej refleksji. Nie, on jest dla mnie dobry, naprawdę. Milknę. Wiem, że to nic nie da. Mój mąż też jest dla mnie dobry, nie w tym rzecz. Co znaczy dobry? Jak to rozumieć? Czas przemyśleć definicję bycia dobrym dla swojej żony, partnerki, matki swoich dzieci, mamy, siostry.
Czas na to, aby on nawet nie wpadł na myśl: jak ja dam radę, patrząc na dziecko, odkurzacz, gary, zmywarkę czy prasowanie. Przecież gdy to wypowie, my natychmiast, mimo gorączki, stajemy na baczność. Jaki dajemy feedback? Dobrze zrobił, że powierzył swoją troskę, bezsilność. Teraz możemy odpalić swoją wielozadaniowość w pełnej krasie. Przecież da się chorować i wspierać. Z oddaniem zaopiekujemy się tym. W najgorszym wypadku, gdy organizm odmówi posłuszeństwa, wyrazimy swoje ubolewanie i poczujemy się bardzo winne. Rzecz jasna obowiązkowo przyrzekniemy, że gdy tylko zrobi nam się lepiej, nadrobimy zaległości. Najlepiej głośno, wyraźnie i kilka razy.
Czy panowie tego oczekują? Może nie, no chyba, że już ich tego nauczyły mamy, babcie, żony, partnerki. Jeśli tak uczymy bliskich, to potem możemy sobie ewentualnie pozwalać na odpoczynek, zadbanie o siebie i swoją psychikę. Co zatem oznacza „pozwalać sobie” według słownika synonimów? Patrz teraz: folgujemy sobie, mamy czelność, odwagę, śmiałość, odpuszczamy sobie, dopuszczamy się czegoś niebezpiecznego, posuwamy się do czegoś, puszczamy się na niebezpieczne wody, rozpieszczamy się. Serio, tak o sobie myślimy, to komunikujemy wypowiadając te niewinne słowa.
Dlatego tak rzadko prosimy o pomoc? Gdy mówię podczas sesji: idź na terapię, coaching to za mało, ona milknie. Może kiedyś. Przecież gdy poprosi o „taką” pomoc, przyzna, że nie dała rady, a jej największa cnota – wielozadaniowość okaże się oszustwem. Czym będzie imponować mężowi, rodzinie, dzieciom, koleżankom? Za co będzie doceniana, akceptowana? Komu będzie potrzebna? Na czym teraz odbuduje obolałe poczucie własnej wartości, pewność siebie?
Multitasking może nas także dyskwalifikować w drodze po awans w zawodach wymagających nieprzerwanego czasu na myślenie i skupienie się (czytaj: strateg, wizjoner, lider, prezes, dyrektor, minister, członek zarządu, premier, prezydent). Dlaczego? Niektórzy mogą postrzegać ten fakt jako dowód na to, że jesteśmy mniej rezolutne, inteligentne, ale za to oddane i zdolne. Virginia Woolf pisała m.in o tym problemie prawie 100 lat temu w książce „Własny pokój”. Niewiele się zmieniło w tej kwestii.
Dlaczego mimo to, nadal uważamy, że jest pewna różnica między kobietami a mężczyznami w pojęciu multitaskingu? Amerykański, psycholog Jerre Levy uważa, że mężczyźni mają zwykle lepsze umiejętności przestrzenne, a kobiety lepiej radzą sobie z zadaniami werbalnymi ze względu na ewolucję i czynniki społeczne. Mężczyźni dawniej spędzali czas na polowaniach, wymagających zdolności przestrzennych. My natomiast zajmowałyśmy się dziećmi, co kształtowało w nas umiejętności komunikacyjne. Dziś nie mieszkamy w jaskiniach i nie polujemy by przeżyć. Dlatego namawiam nas wszystkie na redefinicję siebie. Już nigdy więcej nie pozwalaj sobie na nic. W zamian bądź uważna na siebie i swoje potrzeby, stawiaj granice i broń ich jak niepodległości. Zamień wielozadaniowość na optymalizację spokoju, szczęścia i miłości dla siebie. Myśl: gdy ja będę szczęśliwa, oni tym bardziej. ©℗
Agata BARYŁA
Agata Baryła, coach mentor, wykładowczyni akademicka, prowadzi firmę Świadoma Komunikacja.