Nie da się tego obronić żadną retoryką. Ani definicją dystansu, ani swobodą artystycznego wyrazu, ani powoływaniem się na „symbolikę”. Kiedy w przestrzeni publicznej pojawia się kolejna rzeźba roznegliżowanej kobiety o obfitych kształtach, z przymrużeniem oka „zmysłowo” potraktowana i czytam komentarze w stylu „trochę dystansu, to tylko żart” – wiem, że wcale nie chodzi o sztukę. Chodzi o prawo do przedstawiania kobiecego ciała tak, jak przez wieki przedstawiali je mężczyźni: dla siebie, dla własnej przyjemności, erotycznych fantazji, dla potwierdzenia własnego gustu, władzy i pozycji.
Tym razem padło na „Bachantkę Zdrowitkę”, rzeźbę autorstwa Artura Wochniaka ustawioną w Zielonej Górze. Oficjalnie – hołd dla pracownic szpitali. W praktyce – kolejny odlew kulturowych klisz, w których kobieta służy, uśmiecha się, jest wypięta, naprężona, zadowolona i piękna, do tego wdzięcznie eksponuje ponętne uda. To nie jest już dyskusja o estetyce, to debata o tym, kto ma prawo opowiadać kobiecość i jak.
Bachantka czy pielęgniarka – kto tu rządzi narracją?
Obrońcy projektu twierdzą, że to tylko część cyklu „bachusików” – lekkich, humorystycznych rzeźb nawiązujących do tradycji winiarskiej. Zatem warto trochę więcej napomknąć o tej tradycji. Bachanalia, czyli greckie i rzymskie misteria ku czci Dionizosa (Bachusa) – boga wina, płodności i zabawy. To był czas, kiedy jego wyznawczynie – Bachantki oddawały się… rozpuście. W środku greckiej zimy wychodziły z miast w góry, na najwyższy szczyt Parnasu. Upite winem rozpustnice szalały po lasach, bowiem obrzędy ku te były dla kobiet okazją do dzikich tańców i uczestnictwa w orgiach.
W komentarzach czytam, że „przecież to nie pomnik pielęgniarki”, że „trzeba mieć dystans”, że „takie są już te figury – przerysowane i dowcipne”. I tu właśnie zaczyna się problem. Bo jeśli artysta świadomie decyduje się na łączenie atrybutów zawodu niosącego opiekę i odpowiedzialność z historycznie erotycznym wizerunkiem, to już nie jest tylko żart. To wybór. Społeczny, symboliczny i etyczny.
Wbrew pozorom, sztuka w przestrzeni publicznej nigdy nie jest neutralna. Kiedy pojawia się na rynku, w szpitalnym ogrodzie, przy ratuszu – staje się częścią narracji o tym, kim jesteśmy jako wspólnota. A więc i o tym, jakie role w niej odgrywają kobiety.
Sztuka nie jest poza światem
Argument, że „kobiety też były w komisji” decydującej o akceptacji projektu przypomina stary chwyt z lat 90.: „ale kobiety same chciały być modelkami w reklamie proszku”. Obecność kobiet w procesie decyzyjnym nie gwarantuje automatycznie świadomości feministycznej ani wrażliwości społecznej. Przeciwnie – przez lata uczyłyśmy się, że „ładna i fajna dziewczyna” to taka, która się nie czepia, nie psuje zabawy i potrafi się śmiać z dowcipów o sobie.
Tyle, że świat się zmienił. Dziś kobiety coraz rzadziej chcą być obiektem jedynie pożądliwego spojrzenia – chcą być autorkami opowieści o sobie. Chcą mówić własnym głosem o tym, jak wygląda kobiecość, praca, ciało, starzenie się, sensualność. I w tej zmianie jest coś pięknego, a jednocześnie niewygodnego dla tych i mężczyzn i kobiet, którzy przywykli do dawnego porządku. Bo emancypacja nigdy nie jest grzeczna.
„To tylko żart” – stara broń nowego seksizmu
Kiedy kobieta zwraca uwagę, że coś ją rani, najczęściej słyszy: „Nie przesadzaj. Nie masz dystansu. To żart”. To klasyczna technika gaslightingu społecznego – odwracanie ról i sugerowanie, że problem nie leży w przekazie, lecz w „nadwrażliwym” odbiorcy.
Seksualizacja kobiet w sztuce ma długą tradycję. Od Wenus z Willendorfu po Rubensa, od akademickich aktów po współczesne reklamy. Ale to, co kiedyś uchodziło za kanon piękna, dziś coraz częściej widzimy jako fetysz męskiego spojrzenia. Nie chodzi o to, by zakazać nagości – chodzi o świadomość kontekstu. Nagość w galerii nie jest tym samym, co erotyzowana figurka w miejscu publicznym – symbolizująca zawód opieki i społecznego zaufania.
Empatia – brakujący składnik sztuki publicznej
Dobre dzieło sztuki nie musi się wszystkim podobać to oczywiste. Ale w tym konkretnym przypadku powinno oddawać nastroje – o czasie, w którym powstaje, o emocjach, które wywoła. Wrażliwość społeczna to nie cenzura, to odpowiedzialność. To świadomość, że wśród odbiorców są kobiety, które latami słyszały, że są „ozdobą zespołu”, że mają „ładnie wyglądać przy łóżku pacjenta”, że powinny się cieszyć z kawałów o seksownych pigułach. Kobiety, które codziennie dźwigają nie tylko ciała, ale i emocje chorych ludzi. Ich symbol nawet jeśli ma być z przymrużeniem oka, nie powinien wyglądać jak kolejny żart z erotycznego plakatu klubu go‑go. Kiedy więc ktoś mówi, że „to tylko rzeźba”, odpowiadam: nie, to komunikat. A komunikaty mają znaczenie.
Sztuka, która nie czuje, staje się autoparodią
Nie bronię pielęgniarek, które się oburzyły, same to świetnie robią i chylę czoła, że mają ku temu odwagę. Bronię sensu tej dyskusji. Bo jeśli coś wywołuje tyle negatywnych emocji, znaczy, że rozdrapuje, dotyka realne napięcia w kulturze, między tym co „wolno artyście”, a tym, co czują kobiety w przestrzeni publicznej. Między „żartem” a „raną”. Między sztuką a odpowiedzialnością.
Pełna zgoda, że artysta nie jest terapeutą społecznym. Ale jeśli jego dzieło potrzebuje objaśnienia, że „to przecież bachantka, nie pielęgniarka” – to znaczy, że coś nie zadziałało. Sztuka obroni się sama, jeśli ma głębię, sens. Tu tej głębi zabrakło. Zabrakło trzeźwej refleksji szanownej komisji, może szerszych konsultacji w środowisku?
Bo zamiast rozmowy o kobiecej sile i naturze bachantek, mamy stary refren: „więcej dystansu, drogie panie”. Tyle że dystans to luksus, na który mogą sobie pozwolić tylko ci, których nic nie dotyka.
Nie o rzeźbę tu chodzi
To nie jest rozmowa o kawałku brązu. To rozmowa o tym, kto i jak kształtuje wyobraźnię przyszłych pokoleń. O dziewczynkach, które przejdą obok tej figury i zobaczą, że „pielęgniarka” to uśmiechnięta Lara Croft, blondynka z obfitym, idealnie kształtnym biustem i strzykawką w dłoni. Że kobiece ciało tak właśnie powinno wyglądać. Że w tym zawodzie (i nie tylko) liczy się seksapil, dekolt, szpilki, krótka spódniczka i nęcące uda. To rozmowa o chłopcach, którzy znów dostaną komunikat, że kobiece ciało to seksowna dekoracja, a nie podmiot. Nie zostaje nic innego jak ową bachantką rozpocząć kampanię promującą medycynę… estetyczną, bo jak inaczej sprostać męskim fantazjom.
Mam świadomość, że sztuka to złożona, nieoczywista dziedzina ludzkiej działalności. To często kontrowersja, wzbudzanie emocji, pobudzanie do myślenia. To także forma osobistej autoekspresji artysty. Znam jej akademickie funkcje. Ma poruszać, wzbudzać różnorodne, czasem skrajne odczucia i ułatwiać ich zrozumienie. Ma „zmuszać” do myślenia, refleksji i pomagać w rozumieniu otaczającej rzeczywistości. Czy rzeczywiście tak się stało? Czy dzięki Bachantce Zdrowitce doceniliśmy trud i etos kobiet w zawodach medycznych?
Dlatego nie ma tej dyskusji „przesady”, „braku dystansu” ani „hejtu na artystę”. Jest głos sprzeciwu wobec estetyki kobiecego ciała rodem z Playboya i Słonecznego Patrolu.
Na koniec
Nie mam w zamyśle cenzurować, opiniować artysty, nie moje to kompetencje ani tym bardziej intencje. Myślę, że ta dyskusja paradoksalnie bardzo mu pomoże w dotarciu do szerszego grona odbiorców, oby wywołała refleksję także w świecie kultury i sztuki – jak słynna fontanna Marcela Duchampa. Tego mu życzę. Chcę jedynie, byśmy przestali cenzurować empatię. Byśmy rozumieli, że świat się zmienia – a wraz z nim język sztuki. Że kobiece ciało to nie emanacja męskich fantazji, nie metafora, nie symbol, nie ozdoba. To ciało człowieka, który ma prawo być przedstawiany w konkretnych kontekstach z godnością. Bo może i Bachantka miała być żartem, ale jakoś śmiesznie nam nie jest. ©℗
Agata BARYŁA
Agata Baryła, coach mentor, wykładowczyni akademicka, prowadzi firmę Świadoma Komunikacja.