Cisza. Bolesna, uwierająca cisza. W kinie panowała cisza, jakiej nie słyszy się często. Gęsta, niewygodna, pełna wstrzymywanych oddechów. Być może tego nie przyznamy, ale to, co właśnie dzieje się na ekranie, najprawdopodobniej dzieje się za ścianą naszych mieszkań lub w naszym domu. „Dom dobry” Smarzowskiego nie jest filmem do lubienia. To film do przetrwania – a potem do przemyślenia.
Wróciłam do domu i zwymiotowałam. Nie dlatego, że nagle zetknęłam się z najgorszym, najokrutniejszym ludzkim obliczem. Wydaje się, że znam te historie – jak wiele/u z nas – z własnych wspomnień, z klatki schodowej, z kuchni, zza ściany, działając w kręgach kobiecych. Powinnam być oswojona. Może moja reakcja jest emanacją bezsilności wobec tego, co niestety nadal ma się dobrze w wielu dobrych domach? Nie jestem też pewna czy jeden film wiele zmieni, ale jeśli choć w jednym domu dzięki tej produkcji przemoc zostanie zauważona, nazwana, wyrugowana – to jest to sukces.
Smarzowski jak zwykle nie bierze jeńców. Oko kamery nie ucieka, nie mruga, nie eufemizuje, nie usprawiedliwia, nie daje chwili wytchnienia. Wypluwa przemoc domową w całym jej brudzie, chaosie i bezradności. Widzimy kopanie w brzuch, krew, siniaki, rozbite szkło, słyszymy krzyk, milczenie, szloch, w tle dziecięce, małe życie. I w tej brutalności tkwi siła filmu – ale też jego pułapka, bo gdy pojawiają się napisy końcowe, wśród widzów można usłyszeć ciche, półżartobliwe, pocieszające komentarze: U nas nie jest tak źle.
Jakby trzeba było mieć połamane żebra, w obronie własnej ranić męża nożem żeby móc nazwać swój dom niedobrym. Przecież nie o to chodzi, żeby nie było „aż tak źle”. Chodzi o to, żeby było dobrze.
Prawdziwie dobry dom jest bezpieczny, ciepły, otulający, nie obwiniający, nie karzący. Jest miejscem, w którym możemy się schować przed całym światem, oddać pod mądrą opiekę swoje emocje, lęki, miejscem, w którym możemy ufać, że żeby nie wiem co, będzie dobrze. Jest miejscem, w którym dzieci nie boją się ciszy między słowami. Miejscem, w którym kobiety nie kalkulują każdego słowa. Miejscem, gdzie mężczyźni nie uczą się od ojców agresji, a empatii i czułości.
Przemoc to nie „tylko” pięść. To słowo, które rani często bardziej niż uderzenie. To ironiczny uśmiech, który odbiera pewność siebie. To kontrola, oskarżanie, wyliczanie, podważanie, milczenie. To strach przed powrotem do domu, choć nikt cię nie bije. To gaszenie światła w oczach drugiego człowieka.
Przemoc niewidoczna, której sam sprawca i ofiara często nie nazywają przemocą, bo przecież on „żartował”. To codzienna, drobna, oblepiona czułymi zdrobnieniami: „No coś ty, mysza, znowu zapomniałaś?”, „No misiek, no. Od wczoraj kontrolka się pali, a ty dopiero dziś o tym mówisz?”. Niby nic, a jednak wiele. W tym „no coś ty” słychać dezaprobatę, w tym „dzieciaku, znowu nawaliłaś” ukryty jest komunikat: nie jesteś wystarczająca, zawiodłaś.
Na tej samej półce leży stos żartów, które mają być śmieszne, a są obrzydliwe. Przykład? „Zwierzęciu, które raz w miesiącu krwawi, nie można ufać”. Niewinny, „inteligentny” sarkazm, rubaszna ironia powtarzana z uśmiechem, przy piwie, w pracy, w towarzystwie, które nie reaguje. Tak działa przemoc symboliczna – pod woalem dowcipu utrwala pogardę, wyższość, podległość. Śmiech, który nie oczyszcza, tylko przykrywa, uczy, że można, że to przecież „tylko żart”.
Psychologowie nazywają to zjawisko gaslightingiem – manipulacją, która sprawia, że ofiara zaczyna wątpić w siebie, swoje postrzeganie rzeczywistości. Wzbudza poczucie winy, które narasta z dnia na dzień, permanentny lęk, że własne emocje, decyzje, reakcje są „niewłaściwe”. Przestajemy sobie ufać. Dzieci wychowywane w takich domach uczą się, że świat jest pełen pułapek, że emocje trzeba ukrywać, a poczucie wartości jest wypadkową opinii agresora.
Skutki psychiczne szklanej przemocy są wielowymiarowe jak dorodna cebula. Depresja, lęki, poczucie bezradności i chroniczny stres to tylko wierzchołek góry lodowej. Osoby dorosłe, które wychowywały się w takich domach, często mają trudności w relacjach, bo nie uczą się zdrowego wyrażania emocji ani stawiania granic. Dzieci z kolei mogą internalizować rolę ofiary lub agresora, powielając schematy w dorosłym życiu. Przemoc psychiczna, mimo że niewidoczna dla otoczenia, ba, nawet dla oprawcy i ofiary, zostawia trwałe blizny w układzie nerwowym i emocjonalnym – zmienia funkcjonowanie mózgu, wywołuje lękową agresję lub wycofanie, hiperkontrolę, nadmierną czujność i trudności w zaufaniu innym.
W filmie uderza coś jeszcze – milczenie, popisy erystyczne systemu. Policjanci, którzy „nie chcą się mieszać”, bo „nie ma podstaw do interwencji”. Policjantka, która „rozumie, że trudno odejść” lecz nic z tym nie robi. To milczenie jest jak współudział. Każda nieinterwencja, każde odwrócenie wzroku, każde „może to pani sprowokowała”, „to sprawa rodzinna” jest cegłą w murze przemocy. I pytanie na sali sądowej: dlaczego pani nic nie zgłaszała? Może to sobie wymyśliła – zdaje się brzmieć gęsta, poniżająca, oblepiająca jak smoła wątpliwość.
Nie chodzi tylko o obojętność. Pięścią w brzuch uderza nas bezsilność instytucji pomocowych, które mają chronić, a same toną w biedzie i biurokracji. W braku ludzi, miejsc w schroniskach, w papierach, które trzeba wypełnić zamiast wysłuchać. Pracowniczki socjalne, psycholożki, kuratorzy – często wiedzą, że ktoś cierpi, ale nie mają gdzie tej osoby zabrać, z kim zostawić, komu przekazać. Państwo kazało im nieść pomoc, ale nie dało narzędzi, tylko formularze i procedury. Dopełnieniem obrazu przemocy instytucjonalnej jest ksiądz, który mówi: „pogódźcie się, przecież się kochacie, rodzina jest najważniejsza” – jakby chodziło o łopatkę w piaskownicy.
Ofiary latami odbijają się od drzwi instytucji, które chcą pomóc, ale nie mają czym, więc „niezagospodarowana” przemoc wraca do domu – tego „nie aż tak złego”, który pomału, sukcesywnie staje się więzieniem. Psychologiczny wymiar przemocy jest głęboki jak Głębia Challengera. Taka, a nie inna reakcja systemu uczy, że cierpienie ma być niewidoczne, a własny głos jest bezwartościowy. Osoby doświadczające przemocy często wpadają w pułapkę wyuczonej bezradności – nawet gdy szansa na zmianę się pojawia, zostają w bezpiecznym więzieniu. Dzieci, które uczestniczą takich sytuacjach, oswajają w swoim umyśle przemocowe schematy. Wzorce te mogą objawiać się w dorosłym życiu jako trudność w wyrażaniu emocji, lęk przed bliskością, poczucie, że ich potrzeby są mniej ważne. Mogą same stać się przemocowcami. Dorosłe ofiary często muszą uczyć się od nowa zaufania, asertywności i poczucia własnej wartości, a proces trwać będzie do końca życia.
Smarzowski pokazuje, jak głęboko zakorzenione jest społeczne przyzwolenie na cierpienie za zamkniętymi drzwiami. Jak łatwo usprawiedliwiamy kata, jeśli przy niedzielnym obiedzie potrafi być miły, a mijając nas powie uprzejme „dzień dobry”. Jak często stajemy po stronie spokoju, a nie po stronie prawdy.
Obraz – choć twardy, duszny, ohydny, wstrząsający – niesie w sobie też pytanie o nadzieję na odpowiedź. Czym jest dla nas „dobry dom”?
Może to taki, w którym można się pomylić, popełniać błędy, ale też przeprosić bez lęku o szykanowanie? W którym można mówić głośno o bólu, nie bojąc się śmiechu, ironii, sarkazmu, oceny. W którym policjant nie odwraca wzroku, a pracowniczka ośrodka pomocy nie musi wybierać, komu pomóc w tym miesiącu.
Przecież chcemy, by było nam dobrze, by dom był dobrym domem, chcemy nie musieć mówić: „nie jest aż tak źle”. ©℗
Agata BARYŁA
Agata Baryła, coach mentor, wykładowczyni akademicka, prowadzi firmę Świadoma Komunikacja.