„NIE wierzę w żaden rodzaj ducha, boga lub siły życiowej” zadeklarowało w 2010 roku dwadzieścia pięć procent Brytyjczyków. Ponad połowa za to deklaruje, że w Boga wierzy i do kościoła należy – czy to katolickiego, czy anglikańskiego. Jak doskonale wiemy, od deklaracji do praktyki droga daleka. A na Wyspach droga do Boga (Ducha Świętego, Jahwe tudzież Allacha) jest szczególnie wyboista. Już słynny żonobójca Henryk VIII stwierdził, że kościół i religia mieszać mu w życiu nie będzie i mianował siebie „jedyną i najważniejszą głową na Ziemi Kościoła anglikańskiego”. I tak od średniowiecza Brytyjczycy małymi kroczkami od religii i wiary odchodzą. Ich miejsca na nabożeństwach zajmują… imigranci. Ogromną grupę wyznaniową stanowią islamiści i polscy katolicy. Jak grzyby po deszczu wyrastają polskie kościoły skupiające naszych rodaków, działają niedzielne szkoły dla dzieci, bez problemu można posłać dziecko do Pierwszej Komunii Świętej (w języku polskim), a nawet pomaszerować w Wielką Sobotę ze święconką. Jest popyt, jest podaż. Anglicy widocznie religii nie potrzebują, bez wahania więc oddają miejsca w kościelnych ławach.
Jak trwoga to do kogo?
W Polsce uważa się, że o kościele i polityce mówić kulturalnym ludziom nie wypada, zwłaszcza przy wspólnym stole. I tylko się mówi, bo wiele rodzinnych zjazdów kończy się polityczno-religijną awanturą, o którą najłatwiej po kilku kieliszkach. W Anglii rzeczywiście się nie mówi. Ani przy wspólnym stole, ani przy wódce, ani w szkole, ani w kampanii wyborczej, ani w mediach. Nie ma religijnych programów telewizyjnych, nie ma chrześcijańskich stacji, rozgłośni radiowych, ciężko znaleźć tematyczną prasę. Kościół żyje sobie własnym życiem, nie mieszając się zbytnio w sprawy ziemskiego padołu. Duchowieństwo zajmuje się tym co duchowe, radując się zapewne z faktu, że jest jeszcze dla kogo odprawiać religijne obrzędy. Bo w Wielkiej Brytanii nawet święta przestały mieć religijny charakter. Wielkanoc to czekoladowy zając, a Boże Narodzenie to prezenty, prezenty i więcej prezentów. Nikt za bardzo nie kwapi się, żeby pójść do kościoła pośpiewać kolędy, a i trudno nawet znaleźć kartkę świąteczną z szopką, osiołkiem i Jezuskiem. Kościoły katolickie nie pękają w szwach w trakcie pasterki i rezurekcji, a do komunii świętej idzie zaledwie garstka dzieci i to po bardzo skromnym przygotowaniu. Nikt tu nie egzaminuje dzieci ze znajomości modlitw, nie każe się spowiadać „dla podpisu” ani odpowiadać na kilkaset pytań z wiedzy o Biblii. Przygotowanie do sakramentów przypomina raczej zabawę, owszem odbywają się spotkania z najmłodszymi, msze, a nawet lekcje, ale nie są one obowiązkowe i nikt nie wezwie rodziców na dywanik, jeśli dziecko opuści niedzielne nabożeństwo. Po komunii nie ma już w kościele dzieci, a i pewnie w pamięci niewiele zostaje. Nikt jednak włosów z głowy nie rwie i nie straszy piekłem z ekranu telewizorów. Księża z ambony nie wskazują drogi do urn wyborczych, rzucając gromami w stronę tych, którzy przypadkiem chcą postawić krzyżyk, nie tam gdzie powinni. Sami politycy unikają religijnych deklaracji i rzadko kiedy próbują zdobyć głosy wyborców odwołując się do spraw boskich. Wiara jest bowiem sprawą bardzo indywidualną i każdy szanuje wybór drugiej osoby. I całe szczęście – w kraju tak wielokulturowym i wielowyznaniowym nie potrzeba konfliktów na tle religijnym. Chyba że samozwańczy boscy wysłannicy włażą nam z buciorami do domów.
Polowanie na wyznawców
Wszyscy doskonale znamy metody działania wyznawców pewnej religii – pukanie do drzwi, zaczepianie na ulicy, wciskanie gazetek do rąk w przejściach podziemnych albo na przystankach autobusowych. W Anglii wszystko odbywa się podobnie, dopóki przedstawiciel religii nie odkryje, że… jesteś z Polski. Wtedy zaczyna się prawdziwe polowanie na wyznawców. Jak się to odbywa? Polujący wypatruje ofiar. Spaceruje po głównych ulicach, zagląda do sklepów, hipermarketów, restauracji gdzie niby mimochodem wypytuje, czy przypadkiem wśród złogi nie znajdzie się jakiś obcokrajowiec, najczęściej Polak. Nieświadomy niczego Anglik (uprzejmy jak zwykle) wskaże takowego i tym samym skaże nieszczęśnika na niekończące się nękanie. Polujący zaczyna zagadywać, wręczać gazetki (regularnie), odwiedzać, wypytywać o to i o tamto. Jeśli jesteś dość wychowany, trudno się z takiego układu wyplątać. Polujący jest zawsze miły, nigdy szczególnie nachalny, ba! - nawet nie wspomina za bardzo o religii, o nie! Metoda jest inna: polujący uderzy w najdelikatniejsze struny ofiary. Zapyta o rodzinę, tęsknotę, miłość do mamy, znajdzie czuły punkt, zauważy smutniejszy wyraz twarzy i bum! Jest zasadzka: gazetka i zaczęta rozmowa w stylu „w naszej grupie bardzo się wspieramy, wielu nas jest, można znaleźć przyjaciół" etc. Lub z innej beczki: „zawsze możemy wyskoczyć na kawę do McDonalda (!) i porozmawiać, jak będziesz mieć gorszy dzień". I tak w kółko, tydzień po tygodniu, nawet jeśli - najgrzeczniej jak umiesz - zapowiesz, że wierzysz w coś zupełnie innego lub wcale, nie masz gwarancji, że nękanie się skończy. Polujący pójdzie o krok dalej… do Twojego domu. Bardzo często grupy „wysłanników” penetrują także osiedla mieszkalne w poszukiwaniu Polaków i zaczynają dzwonić do drzwi. Mówimy jeszcze o nauczaniu/nawracaniu czy już o nękaniu? Samo siedzenie z plikiem gazet pod sklepem i przy stacji metra dla wyznawców religii wszelkich to za mało. Niektórzy są bowiem przekonani, że można Boga wciskać do skrzynek na listy. ©℗
Joanna FLIS
Fot. Dariusz Gorajski