Angielski system oświaty nie ma litości dla maluchów. Wrzuca małe, cztero i pięcioletnie brzdące w często za duże mundurki, wciska teczkę do ręki i każe maszerować do szkoły. Nikt nie płacze, nie ogłasza strajków głodowych i nie buduje wiosek rodziców walczących o utracone dzieciństwo potomstwa. Do szkoły iść trzeba i siedzieć w niej przynajmniej przez kolejnych jedenaście lat, potem hulaj dusza! Wyrośnięty, szesnastoletni już brzdąc pewnie w innym mundurku i z inną teczką w dłoni opuszcza mury szkoły. Dokąd pójdzie zależy zapewne od tego co ma w głowie, a jego rodzice w portfelu. Bo w Anglii za naukę trzeba czasem słono zapłacić, pewnie dlatego wiedza jest w cenie.
Brzdąc w opałach
Szkolnictwo w Wielkiej Brytanii w niewielkim stopniu przypomina nasz rodzimy system oświaty. Obowiązek nauki dotyczy dzieci pomiędzy piątym a szesnastym rokiem życia i dzieli się na cztery etapy (pięć jeśli wliczymy popularne także na Wyspach żłobki i przedszkola tzw. nursery house). Etap pierwszy to sześcioletnia Primary School, czyli nasza podstawówka. Tu spotykają się kilkuletnie brzdące i już nastolatki. Szkoły są jednak doskonale przystosowane dla każdej grupy wiekowej i żaden pryszczaty rozrabiaka nie wjedzie w drogę pięciolatce. Budynki zaprojektowane są tak, by dzieci przebywały wśród rówieśników, dostosowane są sanitaria i stołówki. Pomieszczenia dla najmłodszych są przyjazne i często przypominają kolorowe bawialnie, a nie sale lekcyjne. Wszystkie dzieci spotykają się na większych imprezach szkolnych: świątecznych spektaklach (często przygotowywanych z rozmachem pokazanym w uwielbianej przez Polaków brytyjskiej komedii bożonarodzeniowej „To właśnie miłość”), zawodach sportowych, apelach i uroczystościach. Po sześciu latach to dobrze znane i przyjazne środowisko trzeba jednak opuścić i rozpocząć naukę na kolejnym etapie: gimnazjum, czyli Secondary School. Wiem, niezbyt ciekawie ten etap szkolny wspomina większość ofiar reformy edukacyjnej w Polsce. W przeciwieństwie jednak do Polski lata spędzone w gimnazjum w Wielkiej Brytanii najpełniej wpływają na to, jak potoczą się losy jego absolwentów. Najlepsze szkoły przeprowadzają wśród jedenastolatków wewnętrzne egzaminy, wciąż popularnością wśród Anglików cieszą się uchodzące za prestiżowe szkoły niekoedukacyjne. Może być to przepustka na niejeden uniwersytet… albo bilet powrotny do domu. Po ukończeniu Secondary School szesnastolatek nie ma obowiązku dalszej nauki i nie ma takiej siły, która by go do książek zapędziła. Jeśli jednak chce mieć coś w głowie kolejnym rozdziałem będzie szkoła średnia: College. Trzyletnia edukacja ogólna jest ostatnim bezpłatnym (!) etapem szkolnictwa w Wielkiej Brytanii. I najczęściej ostatnim etapem nauki w ogóle. Studia wyższe są dla większości nieosiągalne.
By żyło się lepiej
Zanim jednak dosięgnie młodego Brytyjczyka zaszczyt wkroczenia w mury Oxfordu musi swoje w ławce wysiedzieć. Żeby było łatwiej dzieciaki mają podzielony rok szkolny na trzy części. Rok szkolny trwa od 1 września do… 23 lipca. Nie ma co współczuć uczniakom, wolnych dni w ciągu roku im nie brakuje. Sześciotygodniowa przerwa letnia jest najdłuższa. Oprócz tego tygodniowe lub dwutygodniowe ferie w październiku, grudniu, lutym, kwietniu i maju. Dotlenionym częstymi wakacjami uczniom dosłownie ściąga się też ciężar z pleców. Próżno szukać dziewięciolatki ciągnącej dwudziestokilowy plecak szkolny na kółkach, obwieszonej dodatkowo butami na zmianę i strojem na wf. Uczniowie w Anglii noszą niewielkie teczki – takiego samego rozmiaru, opatrzone logiem szkoły. A w nich góra dwa zeszyty. Dodatkowe kilogramy to co najwyżej obfity lunch przygotowany przez nadgorliwą mamusię. Odrabiania lekcji? Tylko w weekendy. Także zajęcia nie przypominają polskich lekcji. Rzadko są to 45–minutowe wykłady z każdych przedmiotów. Program dzieli się na bloki: język, matematyka, wiedza o środowisku, przygotowanie do życia w społeczeństwie, religia i etyka, edukacja zdrowotna. Wszystkie potrzebne materiały zapewnia szkoła, rodzić nie musi co roku kupować nowych podręczników tylko dlatego, że zmienił się obrazek na 23 stronie. Dzieci korzystają z książek starszych kolegów. Co ciekawe: w Wielkiej Brytanii nie ma ujednoliconego programu nauczania. Szkoły indywidualnie dobierają przedmioty, podręczniki i metody nauczania. Z jakim skutkiem wszyscy mogą przekonać się na końcowych egzaminach. Jedno jest pewne – Anglicy uczą się mniej, nikt nie zaśmieca im głowy amplitudami temperatur w kotlinie Kongo, czasem jednak okazuje się, że uczą się za mało, co udowadniają na każdym kroku. Pewnie gdyby postawić obok siebie zdolnego absolwenta gimnazjum w Polsce i zdolnego absolwenta college w Anglii ten drugi płonął by ze wstydu. Z drugiej jednak strony: może umie tylko to co mu potrzebne?
Płać i płacz
Czymś co zapewne zaskoczyło niejednego polskiego rodzica posyłającego pociechę do szkoły były zapewne… kary finansowe. Od września 2013 roku W Wielkiej Brytanii weszła ustawa pozwalająca szkołom nakładać na rodziców finansowe kary za nieusprawiedliwioną nieobecność dziecka w szkole. Skąd ten wymysł? Otóż wiele rodzin decydowało się wyjeżdżać na urlopy w lipcu, kiedy to na Wyspach trwa jeszcze rok szkolny. Bo rodzice nie dostali urlopów w sierpniu, bo biura podróży podbijają ceny wyjazdów w okresie letniej przerwy, bo w Polsce (tak, tak kary niejednokrotnie dosięgały naszych rodaków) już lato, to można dziecko posłać do dziadków. Nic z tych rzeczy! Ręka sprawiedliwości dosięgnie każdego, niezależnie od zawodu, zarobków i narodowości. Nie brakuje oczywiście zbulwersowanych rodziców, a wśród nich prym wiedzie niejaki Stewart Sutherland, który za nieterminowe urlopowanie z trójką dzieci zapłacił prawie 1000 funtów kary. Dziś stoi na czele organizacji walczącej o liberalizację prawa. Walka walką, upomnienia upomnianymi, a liczby mówią swoje. Okazuje się, że całkiem spore kary nie odstraszają rodziców, a z ich portfeli wypływa więcej gotówki. W ubiegłym roku wysokość kar sięgnęła 64 tysięcy funtów. Płacą i płaczą.
Dwa plus dwa to pięć
Na koniec anegdota z życia, co by tekst zamknąć i wizualizacją przyprawić. Dwie nastolatki ubrane w mundurki gimnazjalne lokalnej szkoły upatrzyły lekko uszkodzony produkt w sklepie. Sprzedawczyni poinformowała, że w tej sytuacji menadżer może obniżyć cenę o dziesięć procent. I tu zaczynają się schody. Ile to jest dziesięć procent z piętnastu funtów?! Uczennice dwoją się i troją, liczą, sprzedawczyni rwie włos z głowy i szuka ratunku u kolegów. Wreszcie ktoś zniecierpliwiony z kolejki podpowiada, że to funt pięćdziesiąt mniej. Uradowane dziewczęta (wszystkie trzy) klaszczą i się cieszą. Ale super – krzyczy łowczyni promocji – teraz zapłacę za to tylko czternaście pięćdziesiąt!
Niech żyje szkoła. ©℗
Joanna Flis
Fot. Dariusz Gorajski