Piątek, 26 kwietnia 2024 r. 
REKLAMA

F jak fashion, czyli co Anglik wie o modzie?

Data publikacji: 29 sierpnia 2015 r. 09:03
Ostatnia aktualizacja: 13 września 2015 r. 20:32
F jak fashion, czyli co Anglik wie o modzie?
 

Kilka tygodni w londyńskim Victoria and Albert Museum z hukiem otwarto wstawę poświęconą tragicznie zmarłemu brytyjskiemu projektantowi Alexandrowi McQueenowi. Gorące nazwisko i świetna wystawa przyciągnęła tłumy gwiazd. Obok przedstawicieli rodziny królewskiej pojawili się wszyscy ci, którzy mają, myślą, że mają lub chcą mieć (niepotrzebne skreślić) jakiekolwiek pojęcie o modzie. „Na ściance” sfotografowali się Victoria i David Beckhamowie, Naomi Campbell, Salma Hayek czy Eva Herzigova. Szał, blichtr, brokat, światła fleszy i oczywiście kreacje McQueena. Londyn znów wszystkim pokazał, gdzie bije serce świata mody. I ma do tego prawo. Historia mody to w dużym stopniu historia pisana przez Brytyjczyków: Thomas Burberry, Vivienne Westwood, John Galliano, Kate Moss, Stella McCartney – jednym tchem można wymienić tych, którzy dyktowali i dyktują: co, gdzie i z czym nosić. Ile wspólnego ma brytyjska ulica z czerwonym dywanem?

Lustereczko powiedz przecie
Jeśli w zimowy anielski poranek na przejściu dla pieszych minie was kobieta w klapkach nie zwracajcie na nią uwagi. Nie dziwcie się, kiedy kolejna dama będzie paradowała w środku dnia w piżamie, a jeszcze inna wciśnie się w tak małe legginsy, że rozciągnięty do granic możliwości materiał odsłoni przed wami poorane cellulitisem i rozstępami pośladki, które chcą się uwolnić z tej uciskowej niewoli. Nie marnujcie czasu na zastanawianie się, czy o tej wielkiej dziurze w rajstopach albo plamie na środku koszuli mówić kobiecie siedzącej obok w metrze, czy nie… Do tego majtki na głowie zamiast opaski, brudne kalosze w pubie, sztuczne kwiaty we włosach, grające i świecące swetry. I coś czego przełknąć nie mogę: trainers shoes, czyli dobrze wszystkim znane adidasy. Nie jakieś markowe, fruwające super, hiper najki. Zwykłe, proste adidasy, które moja mama założyłaby najwyżej do lasu na grzyby, są w Anglii obuwiem numer jeden. Noszone do wszystkiego: spódnic, miniówek, sukienek, spodium. Brytyjka wracająca z pracy to Brytyjka w adidasach. Nieważne, że nosi je do kostiumu i pończoch. Po wielu godzinach w szpilkach ma być wygodnie. A nie byłoby wygodniej w ładnych, płaskich balerinkach? To jednak nic. Latem trainers shoes ustępują miejsca klapkom. I znów: nieładne, może skórkowe, ozdobione świecidełkami, ciut formalne, pasujące do czegokolwiek. Nie! Klapki z Arielką, Myszką Miki, w serduszka, za funta z Primarku, klapki na basen! Wybaczcie panowie w skarpetkach, na których wieszałam psy kilka lat temu (także na łamach „Kuriera Szczecińskiego”), wasze modowe faux pax to nic w porównaniu z angielskim wymysłem. Nic dziwnego, że Gok Wan i Trinny z Suzanną zrobili tak oszałamiającą karierę na Wyspach. Brytyjska ulica woła o pomoc.

Za mundurem
Jest jednak parę modowych zasad, na które patrzę przychylnie. Pierwsza: mundurki w szkołach. Porządne, wieloczęściowe mundurki z widocznym logiem szkoły, do tego odpowiednie obuwie (adidasy i klapki kategorycznie zabronione!), żadnych zbędnych ozdób. Uczeń wygląda jak uczeń, nie widać kto biedny, kto bogaty, kto modny, a kto z modą jest na bakier. Brytyjska tradycja noszenia mundurków przetrwała i ma się całkiem dobrze. Szkoda, że marne próby podejmowane w Polsce w większości przypadków spełzły na niczym… Do dziś mnie trzęsie na myśl o bezkształtnych kapokach i kamizelkach, w które próbowano mnie wcisnąć w gimnazjum! Druga: uniformy w pracy. Każdy zatrudniony w branży usługowej czy handlowej: od sklepu i kawiarni poczynając a na banku czy urzędzie kończąc, jest zobowiązany nosić określony strój w pracy. Najczęściej jest to formalny kostium w kolorze czarnym, indywidualnie dobierany jest akcent bliski kolorystycznie firmie. Codziennie rano czarna armia pracownicza przemierza ulice miast i miasteczek. Miejsce pracy przestaje być wybiegiem, wizerunek pracowników jest spójny, ba, odpada też największy problem poranka: co ja mam na siebie włożyć. Dzięki temu można pospać trochę dłużej. Trzecia: rozmiary w sklepach. W każdym sieciowym sklepie (każdym: New Look, H&M, Top Shop i w wielu innych) są dostępne rozmiary od 6 do 20. I wiszą w jednym miejscu, nie w specjalnych sektorach dla „większych osób” gdzieś na tyłach sklepów, najczęściej obok działu z odzieżą ciążową. Zresztą i tu wybór jest żałosny. W Polsce puszystość zaczyna się bowiem od rozmiaru 14 a kończy najczęściej na 16 (byłam, widziałam, nosiłam), w Anglii bez skrępowania można pytać o rozmiar 22. Nie są to też jakieś brzydkie namioty rzucone na pocieszenie grubaskom. Każdy model z określonej kolekcji rzeczywiście jest dostępny w oferowanych rozmiarach. Nikt też w Anglii nie słyszał o sklepach dla grubych, większych, okrągłych, XXL, puszystych, nikt tu nie kategoryzuje ludzi ze względu na rozmiar! Wstyd, że polskie działy światowych sieciówek udają, że klient większej wagi nie istnieje i odsyłają go z kwitkiem. W Wielkiej Brytanii drzwi sklepów staną przed nim otworem. Nawet jeśli to salon mody Burberry a on ma na nogach klapki Wonder Woman. ©℗
Joanna Flis

 

Fot. Robert Wojciechowski (arch.)

REKLAMA
REKLAMA

Dodaj komentarz

HEJT STOP
0 / 500


REKLAMA