Któregoś wieczoru jechałem autobusem. Miałem na sobie bluzę z kapturem, który nasunąłem na głowę (wieczór był chłodny), na oczach – przyciemnione okulary, a na ustach, aż po nos, wiadomo – przepisy – maseczkę. A że mały nie jestem, siwej zaś brody spod maseczki widać nie było, wzięto mnie chyba za jakiegoś młodego byczka o nieciekawych zamiarach. Para przede mną zmieniła miejsce, ktoś przesiadł się dalej, inni gapili się z dystansu…
A wszystko to przez (mimowolny) kostium! Zwłaszcza maseczkę.
W kulturze antycznej nie bez kozery uważano, że teatralna maska to ważny składnik roli, ale też istotny – teatru w ogóle. Maska plus koturny (dzięki którym aktor nie tylko stawał się większy, ale i lepiej widoczny – amfiteatry miały przecież rozmiar stadionu). Aktorzy z Aten, Efezu czy Epidauros nie chowali się jednak za maską – w groteskowy sposób wyostrzającą mimikę, wskazującą na emocje i uczucia – oni z tej maski (gr. prósopon) czynili atrybut swojej sztuki. Zastępując pospolite ludzkie rysy maską, wskazywali na uniwersalność, a zarazem umowność przedstawienia.
Teatr w maskach nie udawał bowiem życia, to życie starało się nabrać wymiaru Teatru. A więc Sztuki.
W Rzymie też na scenie używano masek, na maskę zaś – a trochę i ogólniej: człowieka w masce – mówiono persona. Słynny psycholog – psychiatra Carl G. Jung wywiódł z tego teorię, że ta „persona” to metafora człowieka w jego kontaktach społecznych. Zakładającego maskę, gdy przychodzi mu grać swe role w życiu. Efektowna i kusząca teoria, choć dyskusyjna, zwłaszcza w szczegółach, no i uwsteczniająca antyczne rozumienie maski jako symbolu bosko uwznioślającego codzienność.
Bliższy prawdy o masce – dziś i w ogóle – zda się współcześniejszy nam antropolog kultury Karl Kereni, który pisał, że maska ukazuje paradoks człowieczeństwa: zasłania (twarz), ale i odsłania (ukazuje, wyzwala) naszą prawdziwą naturę. Bo dzięki masce możemy się stać kimś innym, ale zarazem być wreszcie sobą.
Wracam do obrazka, od którego zacząłem. Tamta sytuacja była zabawna, ale banalna. Strój, nakrycie głowy, a tym bardziej nakrycie (zakrycie) twarzy zmienia nas w oczach innych. Ale – o, właśnie! – zmienia też naszą relację z nimi. Ja – wyglądając jak Boy in the Hood – wzbudziłem niepokój, lecz czy było mi z tego powodu szczególnie przykro? Hmm… Przy okazji: w maseczkach chodzi też policja. Przepisowo. Ale spod tych maseczek policjantom twarzy nie widać, a nie sądzę, by to sprawiało, iż w ich obecności czujemy się bezpieczniejsi. Przeciwnie raczej.
Wróćmy do metafory (Junga, Kerenyi?). Zwłaszcza że jest okazja. Nie wiemy wszak, czy jeszcze kiedyś (może jesienią, jeśli pandemia wróci) znów tylu z nas nałoży maski na ulicy, w tramwaju, sklepie. A w tej masie masek kryje się przecież teatr niezwykły i niepokojący – godny analiz antropologicznych, kulturowych, socjologicznych.
Ale i zwykłych pytań. Bo jak to w końcu jest? Chronimy maseczkami życie swoje czy innych (pan minister MZ był w tej mierze niekonsekwentny)? Chowamy się za nimi, czy raczej odcinamy się od innych ludzi. Bo przecież na co dzień (nie oszukujmy się) niezbyt tych innych i świat („obcy” świat) lubimy. Boimy się siebie wzajem, więc często wolimy się schować za maską. Próbujemy wprawdzie udawać i bez niej, ale taka maska – maseczka – wiele ułatwia. Nikt się nie dowie, czy pod nią krzywy złośliwy uśmieszek, czy grymas lęku.
A jak się poczujemy, kiedy maski przyjdzie w końcu zdjąć? Czy aby nie poczujemy się bez nich… nadzy? I czy w związku z tym nie zatęsknimy znów za maseczką, dzięki której można było, ot, choćby wyminąć na ulicy nielubianego sąsiada (głosował nie tak jak my) – udając, że go nie widzimy, więc i on nas nie musi.
Na razie chętnie maseczki zdejmujemy; wiadomo, wolność od regulaminów jest nam szczególnie miła. Zresztą, w lecie pod maseczką duszno. Tyle że ten wakacyjny karnawał „zrywania masek” wydaje mi się jednak bardziej teatralny niż wszystkie karnawały weneckie (w maskach i maseczkach).
Bywa też jednak, że maski lubimy i u innych. Są takie tajemnicze. Można ich też użyć do każdej roli: Dobrych Polityków, Świętych Mikołajów, Posiadaczy Prawdy… albo Iwanów Groźnych czy Kazimierzów Sprawiedliwych, a nawet Bolesławów Okrutnych. Naoglądaliśmy się tego. Polityka to scena, która pozwala na dużo więcej niż teatralna (na teatralnej nie można kłamać!). A jak pisał Kerenyi: w masce „człowiek można się stać dzikusem, którym nigdy nie odważyłby się być bez przebrania”. A potem może przecież zdjąć tę maskę i włożyć drugą – uśmiechniętą, łagodną. W końcu, o co chodzi? Tamta poprzednia była tylko na czas wyborczej kampanii, która „rządzi się swoimi prawami”, natomiast ta… no, ta jest naszą prawdziwą twarzą.
Ale tym, co żonglują maskami – nie tylko politykom! – wypada przypomnieć, że często używane często się też pomieszają i już nie wiemy, która jest „nasza”. Bywa też, że zbyt długo noszona maska przyrośnie do twarzy i po jej zerwaniu (jak na rysunkach Rolanda Topora – grafika i człowieka teatru) ukazuje w lustrze nie twarz, a biały krąg, pustkę, nic.
Ale na razie – maski w cenie, w modzie, w potrzebie. Czyżbyśmy wracali do antyku? Bynajmniej. Już raczej do plemiennych tańców przy ognisku, przy którym maski też były w użyciu. Bawiąc i strasząc.
W poprzednim felietonie odwoływałem się do „Wesela” Wyspiańskiego.
Teraz chciałbym przypomnieć, że w innym jego wielkim dramacie – „Wyzwoleniu” – Maski odgrywają wielką rolę. Kuszą, łudzą i mamią Konrada, a udając racjonalizm i rzeczywistość – starają się mu odebrać moc twórczą i nadzieję. Scena z Maskami to jedna z najtrudniejszych do inscenizacji scen w polskim dramacie romantycznym. Obdarzona jednak wyjątkową energią i czyniąca „Wyzwolenie” współczesnym w każdym czasie.
Na koniec wrócę jeszcze do „Wesela”, bo do niego zawsze wracać warto, nie tylko w poszukiwaniu puent. Oto Gospodarz weseliska w Bronowicach, trzeźwiejąc, rzuca w stronę towarzystwa: „Wy a wy – co wy jesteście, / wy się wynudzicie w mieście, / to się wam do wsi zachciało (…) a ot, co z nas pozostało: / lalki, szopki, podłe MASKI, / farbowany fałsz, obrazki; (…) Nastrój? macie ot nastroje: / w pysk wam mówię litość moję”.
ADL