Piątek, 26 kwietnia 2024 r. 
REKLAMA

Kto nie rozmawia, kreuje wroga

Data publikacji: 31 marca 2016 r. 13:32
Ostatnia aktualizacja: 31 marca 2016 r. 13:32
Kto nie rozmawia, kreuje wroga
 

– mówi Zbigniew Czarnuch, historyk, honorowy przewodniczący Polsko-Niemieckiego Stowarzyszenia Educatio Pro Europa Viadrina, emerytowany nauczyciel z Witnicy pod Gorzowem

– Co ja mogę w moim małym miasteczku zrobić? Mogę dać świadectwo, że myślę inaczej. Nie tylko w kwestii uchodźców i stosunków polsko-niemieckich w ogóle. Po 1990 roku były już w tych drugich sprawach wojny na górze, ale nie nie przenosiły się na nasze kontakty, jeżeli je oczywiście pielęgnowaliśmy. Mogę podać całą listę nazwisk Niemców, którzy oddzielają zmienną politykę kolejnych rządów od życzliwych kontaktów osobistych. Są wśród nich między innymi regionaliści, jak dr Reinhold Schmook i dr Ernst Otto Denk z Bad Freienwalde, Horst Drewing z Frankfurtu nad Odrą, Renate John-Lindner z Lubusza za Odrą i berlińczycy: Gerhard Weiduschat, Herbert Liman, Olaf Grell, Eckahrd Böhringer, który z własnej inicjatywy przetłumaczył na niemiecki książkę mojego autorstwa, czy Wolffgang Stammwitz, który sfinansował jej wydanie. 
– Ale sytuacja się zmienia. Po obu stronach granicy, jak nigdy dotąd, coraz mocniejsze są głosy nacjonalistów.
– No to i my musimy mówić mocniej. Wczoraj był u mnie znajomy z Niemiec i pytał, co robimy w Towarzystwie Przyjaciół Witnicy. Mówiłem, że przygotowujemy wieczór arabski. On na to, że to kontrowersyjne. – Wiadomo – mówię – lecz jeśli nacjonaliści narzucają swoje definicje, to ja mam się na to godzić? Was – powiedziałem mu - podziwiam za to, że na demonstracje, które organizują nacjonaliści, przychodzi zdecydowanie więcej kontrdemonstrantów. To jest piękne. 
– Ćwierć wieku temu został podpisany polsko-niemiecki Traktat o dobrym sąsiedztwie. Jak go pan ocenia dziś?
– Mocno wzmocnił proces, który tak dużo zmienił w polsko-niemieckich relacjach społecznych. W okresie rodzenia się euroregionów, gdy zabiegano o fundusze unijne, wymóg posiadania transgranicznego partnera wymuszał zabiegi o jego pieczęć i podpis. Jeżdżono więc po nie za Odrę. W trakcie pertraktacji partnerzy ani się spostrzegali, jak dochodziło do pogłębionej znajomości, koleżeństwa, do rodzenia się polsko-niemieckich więzi: strażaków, szkół, przedszkoli, seniorów, klubów sportowych. Przy okazji okazało się, że z tej czy tamtej strony granicy można komuś coś ułatwić, zdobyć informację, poszukiwany towar, usługi, znaleźć nowych znajomych. I tak oficjalne znajomości przeniosły się w strefę prywatną. Bez tamtego traktatu i naszego akcesu do Unii nie byłoby to możliwe. W tym wszystkim, niestety, znajduje się także miejsce na szarą i czarną strefę przestępczych mafii, co z kolei wymusza lepszą współpracę organów ścigania. 
– Coraz więcej ludzi codziennie przekracza granicę.
– W naszym regionie kontakty przygraniczne zostały zapoczątkowane przez „samozwańcze konsulaty”, które oddolnie powstawały przed 1990 rokiem, a były po prostu miejscami spontanicznych spotkań Polaków i Niemców. Promieniowały, jeden adres służył innym, choć poza zainteresowanymi mało kto wiedział o ich istnieniu. Ważna rola w tym procesie przypadła wypędzonym Niemcom, którzy zatrzymali się tuż za Odrą, a których do krainy dzieciństwa gnała nostalgia. Potem doszły kontakty fachowców, zainteresowanych współpracą oraz idea miast partnerskich, odnotowywana tylko w lokalnej prasie, a zasługująca na obszerną monografię.
– Mówił pan, że kontakty burmistrzów przeistaczały się w przyjaźnie.
– Zdarzyło się to kiedyś w Witnicy, której miastem partnerskim jest Mücheberg w Brandenburgii. Znakomita współpraca miast zaowocowała zbudowaniem w Witnicy nowoczesnej placówki transgranicznej, zwanej Regionalnym Centrum Ratownictwa zespolonych służb zdrowia, straży ogniowej i policji. Rzecz bowiem w tym, by w kontaktach transgranicznych nie poprzestawać na codzienności, lecz postrzegać je także w wymiarach misji twórczego uczestnictwa w umacnianiu Unii Europejskiej, która bez poparcia Europejczyków sama się nie zbuduje. Dziś nie sprzyja jej ponura rzeczywistość wzrostu atrakcyjności narodowego egoizmu, co wymaga od nas wzrostu postaw obywatelskich. 
– Ale co robić, jeśli gdzieś pojawi się nowy burmistrz czy wójt, który zapowiadając, że w jego gminie nie ma miejsca dla arabskich uchodźców, utrudnia współpracę z Niemcami?
– Trzeba spotęgować aktywność. Stąd nasza inicjatywa paczek dla uchodźców. Gdy w latach osiemdziesiątych my byliśmy w biedzie, dostawaliśmy paczki od Niemców. To nas zobowiązuje.
– Kto poczuł się w Witnicy zobowiązany?
– Uniwersytet III Wieku, Towarzystwo Przyjaciół Witnicy i Polsko-Niemieckie Stowarzyszenie Educatio Pro Europa Viadrina. W sprawie paczek zrobiliśmy naradę i poprosiliśmy o pomoc panią Renate z Lubusza, która współpracuje z kierownictwem ośrodka dla uciekinierów w Diedersdorf koło Seelow. Odwiedza go prywatnie, zaprasza do siebie ludzi stamtąd, rozmawia z nimi. Rozmowy są trudne, bo to zderzenie mentalności i kultur, ale nie ma innego sposobu jak rozmowa. Nie ma. 
– Czy zawsze można rozmawiać?
– Odpowiem przykładem. Oglądałem po raz kolejny znakomity dokumentalny film z Izraela. Były to rozmowy z szefami tajnych służb izraelskich, którzy rozwiązanie konfliktu z Palestyńczykami widzą tylko poprzez rozmowy, w tym spotkania tajnych służb izraelskich i palestyńskich. Jeden z rozmówców użył pięknego sformułowania: w czasie tych rozmów – mówił – okazuje się, że „on nie je szkła, a ja nie piję benzyny”. Chodzi o to, że gdy przeciwnicy ze sobą rozmawiają, następuje oddemonizowanie przeciwnika. Dlatego trzeba rozmawiać.
– Jaki jest rezonans akcji „paczka dla arabskiego uchodźcy”?
– Zaskoczył organizatorów. Zdecydowana większość członków wspomnianych stowarzyszeń zademonstrowała solidarność z bliźnimi w potrzebie. Teraz zorganizujemy koncert muzyków arabskich, podczas którego zamierzamy przybliżyć nieco słuchaczom dzieje związków kultury europejskiej z arabską. Będziemy mówić choćby o tym, że polski kontusz szlachecki to nic innego jak efekt mody, która przyszła z Turcji. Dodam, że niedawno organizowaliśmy wieczór kultury żydowskiej, teraz będzie wieczór kultury arabskiej.
– Kiedy?
– 23 kwietnia. Przyjadą syryjscy muzycy z Budziszyna.
– Ciekawa akcja była w Szczecinie. Ludzie pojechali do obozu dla uchodźców niedaleko granicy i zorientowali się, że jego mieszkańcom niezbędne byłyby rowery. Zebrali rowery i zawieźli uchodźcom.
– Tak, tylko w ten sposób. Najpierw rozmawiać, a potem publicznie ujawniać swą postawę. Na dawnych ziemiach niemieckich mamy jeszcze inny istotny problem. Erika Steinbach powiedziała kiedyś, że wypędzeni stanowili wielką bazę przyjaźni polsko-niemieckiej. W Polsce podniósł się krzyk, że to kłamstwo i propaganda, a przecież to prawda. 
– Jak pan to argumentuje?
– Jeszcze kilka-, kilkanaście lat temu, gdy organizacje wypędzonych były silne, bo ich członkowie byli młodsi, częstotliwość wycieczek, jakie organizowali do nas, do izby regionalnej w Witnicy i naszego Parku Drogowskazów, była niewspółmierna do tego, co jest dziś. To było po kilkanaście wycieczek rocznie i faktycznie przyjacielskich spotkań z nami. A teraz? Jedna wycieczka, dwie. Niemcy o innych rodowodach przyjeżdżają do nas bardzo rzadko, a tylko nieliczne dzieci wypędzonych tropią ślady przodków. Gdy znajdą, wracają do siebie. To im wystarczy. Rodzą się jednak nowe powiązania, mniej sentymentalne, a bardziej merytoryczne.
– Kilka lat temu dawni mieszkańcy dzisiejszego Czelina nad Odrą postanowili pojechać do rodzinnej wsi. Ale żeby jechać tyle kilometrów i nie poznać żadnego Polaka? To byłby dla nich wstyd. Dlatego ucieszyli się, gdy Towarzystwo Niemiecko-Polskie Brandenburgii zaoferowało im pomoc w zorganizowaniu spotkania z polskimi mieszkańcami Czelina. Potem wszyscy byli bardzo zadowoleni.
– Tak było przez lata i u nas. Dziś jednak bywa inaczej. Pani Jutta von der Lancken od lat, we współpracy z nami, organizowała spotkania i koncerty polsko-niemieckie w pałacu w Dąbroszynie, w którym mieszkali przodkowie jej męża. W zeszłym roku burmistrz Witnicy nie wydał zgody na doroczną imprezę w pałacu.
– Co zrobiliście?
- Koncert zrobiliśmy w kościele, tuż obok, ale to przecież nie to. Spotkanie po koncercie zamiast w pałacu było w wiejskiej świetlicy. Bo rzecz w tym, żeby nie obrażać się, nie rezygnować, gdy ktoś nie pozwala, lecz wytrwale robić swoje, w tym wypadku pielęgnować kontakty z Niemcami.
– Tych kontaktów jest więcej, czy mniej?
– Przez dwadzieścia lat dawni niemieccy gospodarze miasta organizowali w Witnicy doroczne spotkania z polskimi mieszkańcami ich dawnych zagród. Dziś tego już nie ma, bo uczestnicy tych spotkań wymierają. Zostały kontakty indywidualne, niekiedy bardzo ciekawe. Jestem zaprzyjaźniony z pewną niemiecką rodziną. Przed wojną rodzice jej ojca przenieśli się z Witnicy, w której została babcia, do Kostrzyna. Po wojnie, gdy w latach 70. nostalgia gnała syna, mieszkającego w podberlińskim Petershagen, do odwiedzin heimatu, nie pojechał do Kostrzyna, w którym się urodził, lecz do witnickiej zagrody babci. Jej dawny dom był już oczywiście domem polskiej rodziny, z którą po jakimś czasie nawiązał taką zażyłość, że obie rodziny zaczęły się wzajemnie zapraszać i obdarowywać. Kiedy zmarł ojciec rodziny polskiej, żona sprzedała dom i opuściła Witnicę. Wtedy Niemcy zaczęli szukać innego adresu, który stałby się namiastką babcinego domu. Znaleźli mnie. Teraz, z potrzeby utrzymania kontaktu, przyjeżdżają do mnie dwa-trzy razy do roku z koszem darów, bo chcą mieć w Polsce kogoś przyjaznego. Podobnych opowieści mogę przytoczyć więcej. Układają się w historię pogranicza ludzi sobie życzliwych. 
– Ale te nostalgiczne kontakty się kończą. Czy pojawiają się ludzie nowi?
– O tym była już mowa. Pojawiają się jako partnerzy głównie gospodarczy. Witnica słynie z produkcji żelaznych ogrodzeń. Istnieje tu kilka firm z kapitałem niemieckim. Przyczyniają się do złagodzenie bezrobocia i wzmocnienia dochodów gminy. 
– Wróćmy do problemu uchodźców: w Polsce jest dużo grup, które im pomagają, wysyłając paczki do obozów w innych krajach. Czy nie powinny ze sobą współpracować, łączyć się?
– Czy jest potrzeba robienia tego razem? To jest działalność spontaniczna, z potrzeby serca. Moim zdaniem nie należy jej szerzej organizować, bo musiałaby powstać jakaś instytucja, fundacja. Wydaje się, że scentralizowane organizacje, na przykład Janiny Ochojskiej czy Jerzego Owsiaka, przemawiają na korzyść struktur krajowych. Myślę jednak, że równolegle winny istnieć mniej sformalizowane inicjatywy oddolne. 
– Gdy patrzy pan na wydarzenia w kraju, czegoś się pan obawia?
– Boję się wahnięcia w stronę prawicowego nacjonalizmu, jak to już było w Polsce w latach 30. Również dziś ten ruch, który nasila się w całej Europie, a wiedzie donikąd, może wyrządzić ogromne szkody. Ale że bywają takie falowania historii, to trzeba je aktywnie przetrwać. Gdy napięcia rosną, wybuch może zdarzyć się przez przypadek.
– Chwieje się Unia Europejska. Czy pana zdaniem jest nadzieja, że sprawy da się uporządkować? Po kolejnych zamachach w Stambule i Brukseli rośnie opór wobec przyjmowania uchodźców. Rosną podziały między państwami Unii. 
– Jeśli chodzi o uchodźców, konieczna jest solidarna współpraca państw. Równolegle potrzebna jest oddolna aktywność nas, zwykłych ludzi, bo w lokalnych społecznościach wszystko zależy od nas i gest życzliwości wobec innego znaczy bardzo dużo.
– Uczmy się sztuki dialogu?
– Z jej nierozłącznymi atrybutami: empatią, kompromisem, dążeniem do zgody. W czasie drugiej wojny światowej moja rodzina wiele wycierpiała od Niemców, w PRL-u nieraz rzucano mi kłody pod nogi, niemal przez całe życie zawodowe uczyłem historii od Zielonej Góry, przez Poznań, po Bieszczady, Podlasie, Witnicę. Gdy dziś, w warunkach „globalnej wioski” epoki cywilizacji cyfrowej, zaczniemy się obrażać na gospodarcze i społeczne procesy, kierujące nas ku globalizacji, gdy w obliczu zmian klimatycznych, w wyniku których Afryka, wstrząsana konfliktami społecznymi, jest coraz bardziej uboga w wodę pitną i coraz więcej ludzi, jeśli niczego dla nich nie zrobimy, będzie jej szukać na północy globu, u nas, w Europie, a my z uporem maniaka będziemy wracać do XIX-wiecznych doktryn nacjonalistyczych i odgradzać się przed obcymi namiastką chińskich murów, to zgotujemy naszym dzieciom rychłe piekło. Trzeba więc się kontaktować, rozmawiać, otwierać na „innego”, szukać zgody. Gdy tego nie robimy, zdemonizowany „inny” staje się „obcym” i przeistacza w śmiertelnego wroga. A gdy ze sobą rozmawiamy, szukając wspólnego rozwiązania, wtedy często dowiadujemy się, że on „nie je szkła”, że możemy się zrozumieć.
– Dziękujemy za rozmowę.
Rozmawiali: Ruth HENNING
Bogdan TWARTDOCHLEB

Fot. Bogdan TWARTDOCHLEB

REKLAMA
REKLAMA

Dodaj komentarz

HEJT STOP
0 / 500


REKLAMA