Poniedziałek, 23 grudnia 2024 r. 
REKLAMA

Co to były za rejsy!

Data publikacji: 23 stycznia 2020 r. 12:05
Ostatnia aktualizacja: 23 stycznia 2020 r. 12:05
Co to były za rejsy!
Maja i Jerzy Piórscy w swoim domu na Warszowie. Na ścianach obrazy, na półkach muszle oraz kasety magnetofonowe z szantami. I mnóstwo wspomnień. Małżeństwo prezentuje nam zdjęcie z pokładu „Chloe”.  

Mai i Jerzego Piórskich nie trzeba w Świnoujściu nikomu przedstawiać. Społecznicy, animatorzy życia kulturalnego, ale przede wszystkim wielcy miłośnicy żagli. Opowiedzieli nam o swoich niezwykłych wyprawach w czasach, gdy jachty nie dysponowały – jak dzisiaj – nowoczesną technologią, a także o ciekawych ludziach, których spotkali na swojej morskiej trasie.

Zaczęło się od kajakarstwa

Jerzy Piórski pływa od 1957 roku. Wszystko zaczęło się w Łodzi, gdzie pracował jako ratownik na Stawach Stefańskiego, największym miejskim kąpielisku. I tam też zaczął uprawiać kajakarstwo. Był w reprezentacji Łodzi. Startował w krajowych mistrzostwach.

– W ramach klubu żeglarskiego pływałem tam z innymi chłopakami – opowiada. – Zaczynaliśmy w kwietniu od sprzątania akwenu z butelek, szkieł, różnych śmieci.

Po przeprowadzce do Bielska-Białej pływał na łodziach żaglowych śródlądowych na jeziorze Pogoria obok Katowic. Ciągnęło go nad morze. W Jastarni skończył kurs instruktorski żeglarstwa morskiego. Z czasem doszedł do stopnia kapitana jachtowego.

– Później był ośrodek Polskiego Związku Żeglarskiego w Trzebieży – mówi J. Piórski. – Tam odbyłem instruktorskie praktyki. I wtedy znalazłem się najbliżej swojego przyszłego domu, Świnoujścia. Ale tutaj trafiłem w roku 1970.

Jerzy poznał Maję na jej studniówce w Bielsku-Białej. Służył wówczas w 19. Samodzielnym Batalionie Rozpoznawczym podporządkowanym 6. Pomorskiej Dywizji Powietrznodesantowej.

– Kiedy Jerzy otrzymał pracę w Świnoujściu, zabraliśmy dzieci, naszych synów Tomka i Przemka, i przyjechaliśmy nad morze – wspomina Maja Piórska.

Związali się z prawobrzeżem. To tutaj miał powstać komisariat portowy milicji, w którym Jerzy miał zostać komendantem, ale z uwagi na oszczędności i konieczność stworzenia aż 18 etatów zdecydowano się ostatecznie na miejscowy posterunek.

– Mieliśmy na wyciągnięcie ręki nie tylko morze, ale i ludzi z nim związanych, takich jak Jurek Porębski i wielu, wielu innych – opowiadają. – Uwielbialiśmy opowieści żeglarzy i rybaków, którzy tutaj żyli.

Maja pracowała w „Odrze”, a później w Morskiej Stoczni Remontowej. Przy „Odrze” funkcjonował klub żeglarski „Cztery Wiatry”. Pod opieką Jerzego i Mai znalazł się mahoniowy folkboat „Chloe”.

– Serce mi się kraje, gdy wspominam tę wspaniałą łódkę, na której odbyliśmy cudowne rejsy, a która pewnego dnia po prostu gdzieś przepadła – opowiada Maja. – Jedyne, co po niej pozostało, to tabliczka z rufy z nazwą jachtu. Mam ją do dzisiaj.

Nieodżałowana „Chloe”

Na „Chloe”, którą trzeba było wyremontować, rodzina i przyjaciele pływali po zalewie i Bałtyku. Maja Piórska zawsze będzie pamiętać swój pierwszy bałtycki rejs. To było powitanie Krzysztofa Baranowskiego w 1974 roku, który po opłynięciu świata zmierzał na „Polonezie” do portu w Świnoujściu.

– Na powitanie wypłynęły wszystkie tutejsze jachty – opowiada. – My również, właśnie na „Chloe”.

Jerzy przypomina natomiast pobyt K. Baranowskiego w mieście nad Świną jeszcze przed wyruszeniem w ten pamiętny, elektryzujący środowisko żeglarskie rejs. Przywitania nie miał tutaj ciepłego.

– Za komuny była bieda – wspomina. – Stanął w „Cercie” i chciał załatwić sprawy organizacyjne. W „Odrze” miał dostać konserwy. Wiele jednak nie uzyskał. Wszyscy patrzyli na niego podejrzliwie i zastanawiali się, co on wyczynia. Musiał dzwonić do Warszawy, a „Certa” to byli prywatni rybacy zrzeszeni w spółdzielni. I ktoś go w końcu ścignął: „Panie! Pan tu dzwonisz, a my musimy za to płacić”, usłyszał. Ale gdy już wracał, to witali go wszyscy. Nieważne, czy ktoś miał papiery, czy nie. Wszyscy wypłynęli mu na powitanie. Stał się znany, podziwiany. Zacumował w porcie Marynarki Wojennej.

Kompani i przyjaciele

Piórscy mówią o przyjaźniach, które zawiązały się przez te wszystkie lata żeglowania, m.in. z Januszem Sikorskim, wielkim kapitanem jachtowym, dziennikarzem Rozgłośni Harcerskiej, a później Radia Wolna Europa, Jerzym Porębskim, znanym szantymanem, Markiem Szurawskim, dziennikarzem, żeglarzem, wykonawcą szant, którzy wielokrotnie grali i śpiewali m.in. na świnoujskim „Wiatraku”.

– W każdy wolny weekend zabieraliśmy synów i pływaliśmy, głównie na zalewie, czasami na Bałtyku – opowiada M. Piórska. – W latach 70. nasz dom był przystanią dla żeglarzy z miast: Wrocławia, Krakowa, Szczecina, Warszawy. Przed rejsem przyjeżdżali do nas. Potrzebowali chleba, to zamawiało się go w piekarni na Warszowie. Czasami nocowali, bo np. trzeba było poczekać, aż jacht wróci z rejsu. Pewnego razu w tym pokoju spało 16 osób!

Jako dziennikarka Radia Szczecin Maja brała udział w turystycznych regatach etapowych. Swój drugi morski rejs, dookoła Rugii, odbyła w towarzystwie zaprzyjaźnionego kapitana Władysława Dąbrowskiego.

– Trudno spotkać równie spokojnego człowieka jak Władysław – zaznacza.

Starszy z synów, Tomek, połknął bakcyla i z czasem sam został żeglarzem, a swoje zawodowe życie związał z morzem. Mieszka na Bornholmie. Chętnie pływał z rodzicami, ale dopiero po latach wrócił do żeglarskich korzeni ze względu na swojego syna Jurka, którego, podobnie jak niegdyś dziadka, już od najmłodszych lat ciągnie do wody.

Pechowe wyprawy z Niemcami

Wyprawy po Bałtyku miały czasami charakter międzynarodowy. Ciekawa historia wiąże się z przynależnością Jerzego do Berlińskiego Klubu Żeglarskiego. Wszystko działo się na początku lat 70. Propozycja wspólnych regat z Niemcami wynikała z tego, że brakowało w załodze oficera z uprawnieniami do rejsów morskich.

– W ten sposób dotarli do mnie – wspomina Jerzy. – To był jacht „Adhara” z Berlina Wschodniego. Kapitanem był wykładowca berlińskiego uniwersytetu, a resztę załogi stanowili studenci. Mieliśmy opłynąć Bornholm i dalej trasa wiodła do Świnoujścia. Dystans wynosił 300 mil morskich. Pogoda miała być idealna. Po wypłynięciu ze Świnoujścia, jeszcze na zatoce, wiatr się wzmógł. Jego siła w pewnym momencie dochodziła do 9 w skali Beauforta. Gdy spojrzeliśmy w stronę miasta, niebo było czerwone od rakiet. Kolejne załogi wzywały pomocy. Jedną z jednostek wyrzuciło na plażę. A my popłynęliśmy…

W nocy płynęli na trawersie Bornholmu. Kapitan obudził Jerzego i poinformował, że jacht bierze wodę.

– Schodzę z koi i czuję, że nogi mam w wodzie – opowiada nasz rozmówca. – Rozszczelniła się nam jedna z burt. Najbliższy port znajdował się w Gudhjem na Bornholmie. Płynęliśmy więc na przeciwległej burcie i wylewaliśmy wodę. A sam port był straszny dla tych, którzy go nie znali, szczególnie w nocy. Nie mieliśmy ani szczegółowej mapy, ani locji. Jacht był przedwojenny, bez silnika. Typowo żeglarska robota. Ale zaryzykowaliśmy i cudem się udało.

Duńczycy okazali się bardzo mili i dość gościnni, pomimo że nikt z załogi nie miał paszportu. Rejs nie przewidywał postoju w portach. Ale miejscowy policjant zezwolił Jerzemu i jego kompanom poruszać się po miejscowości. Mało tego, Duńczycy namawiali Jerzego, żeby w ogóle pozostał na wyspie. W tamtych czasach Dania była zresztą dość popularnym kierunkiem ucieczek polskich marynarzy, którzy korzystali z azylu i tutaj zaczynali nowe, lepsze życie.

– Wcześniej umówiliśmy się z członkami z polskiego jachtu SY „Konstanty Maciejewicz”, że po powrocie do Świnoujścia urządzimy razem „party” – mówi J. Piórski. – Los sprawił, że stało się inaczej. Jednym halsem musieliśmy płynąć, a wiatr był niekorzystny. Mogliśmy co prawda popłynąć, ale nie do Świnoujścia, tylko do… szwedzkiego Ystad.

W Szwecji były problemy. Policjant w Ystad nie chciał uwierzyć w historię załogi jachtu „Adhara”. Usiadł na kanapie i podskoczył. Ta bowiem była przesiąknięta wodą.

– Wtedy uwierzył – opowiada świnoujścianin. – Powiedział: „No problem”. Mogliśmy zostać.

Czas jednak gonił, a praca czekała. Do Świnoujścia Jerzy wrócił na jednym z promów pasażerskich dzięki pomocy znajomego funkcjonariusza Granicznej Placówki Kontrolnej, w którego kabinie spędził resztę podróży.

– Musiałem już wracać ze względu na koniec urlopu – wyjaśnia. – Jacht „Adhara” z niemieckim kapitanem i studentami doczekał się w końcu pomyślnych wiatrów i dotarł do Świnoujścia, a następnie rzekami popłynął do Berlina.

Te niemieckie wyprawy nie były szczęśliwe. Dwa lata później J. Piórski płynął na „Alhenie”, niewielkim jachcie, w towarzystwie żeglarzy naszych zachodnich sąsiadów, ale także razem z synem Tomkiem. I znowu dopadł ich żywioł. Wiatr był tak silny, że nie mogli wypłynąć poza Bornholm. Opłynęli wyspę Christiansø i trzeba było szukać schronienia w porcie. Ciął deszcz, szalał sztorm.

– Wpłynęliśmy do portu w Nexø – opowiada J. Piórski. – Za nami dotarły jeszcze trzy polskie jachty. Ale wcześniej ze Świnoujścia wyrzucono jakieś duńskie kutry, bo nie mogły zapłacić za postój. I początkowo rozmowa z bosmanem portu była miła, ale jak się okazało, że jesteśmy z Berlina Wschodniego, a nie Zachodniego, to kazał nam iść: „weg!”. I tak wróciliśmy do Świnoujścia nie ukończywszy regat.

To były inne czasy

Oprzyrządowanie na jachtach rozwinęło się. Jest łatwiej niż kiedyś.

– Nawigacja to pełna elektronika – podkreśla Maja. – Trzeba znać tylko locję. A kiedyś? Nie było radiostacji ani radaru. Silnik zazwyczaj był, ale… nie zawsze funkcjonował.

Jerzy przypomina rejs klubowym jachtem „Ludmiła” do Sasnitz, a później do Kołobrzegu i Darłowa.

– Silnik działał, ale akumulator nie – mówi. – Czarek Jachimowicz był kapitanem. To docent na Politechnice we Wrocławiu. Wymyślił patent na uruchomienie maszynerii. To był silnik „Puck” z kołem zamachowym. Na koło nałożona była linka, którą przywiązaliśmy do wioseł. Staliśmy po dwie osoby na nadbudówce po każdej ze stron i ciągnęliśmy do góry. Koło zamachowe się obróciło i silnik zaskoczył. Takie to były patenty. To wszystko wynikało z biedy, z którą trzeba było się zmagać w tamtym ustroju.

To był już koniec lat 70. W rejsie uczestniczył wtedy świętej pamięci Zygmunt Gałaj, kapitan na wielkich statkach i tankowcach, swego czasu szef świnoujskiego kapitanatu, oraz Ada Zbierajewska, żona kapitana Zbierajewskiego, który znany jest m.in. z tego, że na „Zawiszy” prowadzi rejsy dla niewidomych. Na „Zawiszy” Piórscy zresztą też pływali.

Takich historii jest mnóstwo. Ale planów było znacznie więcej. Jerzy Piórski mówi, że niestety nigdy już ich nie zrealizuje.

– Kilka dni temu skończyłem 80 lat – zaznacza. – Bez przerwy mi mówią: „popłyń!”. Jednak, mimo wiedzy i umiejętności stwarzałbym zagrożenie dla innych członków załogi. A z kolegami marzyliśmy kiedyś… żeby np. skombinować gdzieś szalupę, może od PŻM odkupić i popłynąć na Amazonkę, do Brazylii…. Moja rada do młodych: dopóki macie okazję, zdrowie, to nie planujcie, nie odkładajcie nic na przyszłość. Później będzie już za późno i pozostaną wam tylko marzenia.

Tekst i fot. Bartosz TURLEJSKI


Logo sponsorów

REKLAMA
REKLAMA

Dodaj komentarz

HEJT STOP
0 / 500


REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA