Każde miasto ma swojego Poetę. Nawet jeśli o tym nie wie.
Ale o Józefie Bursewiczu, że Go ma, Szczecin dobrze wiedział. Czyniąc zeń sobie - na lat wiele, przynajmniej kilkanaście - taką właśnie figurę. Liryka lekkoducha, przyjaciela artystów i nocnych alkoholi, miłośnika i kochanka muz (zwłaszcza zaś „Klubu 13 Muz"), który nawet wierszy pisać nie musi (a zwłaszcza ich publikować), byle tylko mieścił się w swojej roli.
Józef Bursewicz, wilnianin, repatriant - przez bliskich i przyjaciół zwany (od francuskiej wersji imienia) Żoskiem - wpisał się w tak kreowaną rolę Poety znakomicie, a i chętnie. Sprzyjała temu także pora jego literackiej młodości (druga połowa lat 50., czas wyzwolonych dusz i obywatelskich swobód), a potem twórczego dojrzewania (wczesne lata 60.) oraz artystyczny temperament i dar słowa. Problem w tym, że z czasem coraz trudniej było mu się z tej roli wypisać.
Wypisać właśnie - słowem, ale i czynem. Tymczasem z czynem zwłaszcza było gorzej. Józef Bursewicz przez lata nie pracował zawodowo (na etacie), a w ostatnich latach życia pozostawał na utrzymaniu żony i matki.
Pozostaje więc w pamięci miasta w sposób paradoksalny - z jednej strony jako żywa Legenda (recytuje się jego wiersze, opowiada o nim - choć coraz rzadziej, bo świadkowie odchodzą - anegdoty, czyni go patronem poetyckiego konkursu ZLP), z drugiej - jako odległy, mglisty mit. Autor w sumie mało znany, zwłaszcza poza Szczecinem (czemu trudno się dziwić, za życia zdołał wydać arkusz poetycki i dwa szczupłe tomiki: Kroki we mgle, 1958, Chłód nocy, 1966), gdzie mit jakiegoś „lokalnego" poety mało już kogo interesuje. To wszystko nasyca jego biografię nutą kolorowej melancholii, ale i tonacją mroczną. W nastroju, klimacie,
...