Wizyta premiera Donalda Tuska we Lwowie wywołała oczywiste kontrowersje. Szef polskiego rządu powtórzył błędy prezydenta Andrzeja Dudy. Czyli – skapitulował przed Ukrainą w kwestii polityki historycznej, przyjmując – całkowicie niepotrzebnie – punkt widzenia Kijowa. A szkoda, bo przez pewien czas mogło się wydawać, że obecny polski rząd wyciągnął wnioski z niepowodzeń poprzedników. Całkiem jednak możliwe, że „asertywny zwrot” w dyplomacji (pomysł, by postawić Ukrainie warunek: pomoc w wejściu do UE w zamian za odblokowanie ekshumacji) był chwilową tendencją, być może częściowo związaną z prezydenckimi ambicjami Radosława Sikorskiego.
Przypomnijmy, że szef polskiego rządu podczas wspólnej z prezydentem Zełenskim konferencji prasowej otrzymał następujące pytanie od ukraińskiej dziennikarki: „Kiedy zobaczymy też nazwiska ukraińskie w ukraińskich mogiłach w Polsce? Czy dzisiaj Polska wie, czego powinna domagać się jeszcze od Ukrainy, aby kwestia tragedii wołyńskiej już w końcu mogła zostać przekazana przeszłości i modlitwie, a nie przyszłości? Bo wszyscy ukraińscy prezydenci przepraszali Polaków. Co jeszcze Ukraińcy mają wiedzieć?”. Dziennikarka nawiązywała do głośnej sprawy poświęconej poległym upowcom tablicy pamiątkowej na górze Monasterz, która została zniszczona przez wandali, a następnie odnowiona, ale ze zmienioną treścią. Przywrócenie poprzedniej treści Kijów stawia jako warunek odblokowania ekshumacji (w ostatnim felietonie tłumaczyłem, dlaczego wbrew zapewnieniom naszych rządzących wciąż nie można mówić o przełomie w tej sprawie). Przede wszystkim jednak zdumiewa ofensywny ton dziennikarki. W pytaniu całkowicie pomija fakt blokady ekshumacji polskich ofiar. Sugeruje, że Ukraina zrobiła już wszystko, co mogła, a Polakom dalej mało.
W odpowiedzi Tusk zaznaczył, co prawda, że kwestia pochówku ofiar nie ma nic wspólnego z polityką. Mówił też, że o historii należy rozmawiać bez emocji, że ta rozmowa jest wielkim egzaminem dla Ukraińców i Polaków. Tymczasem powinien jasno postawić sprawę i powiedzieć, że Warszawa prosi, domaga się lub żąda całkowitego zniesienia blokady ekshumacji. Że to jest warunek jakichkolwiek dalszych rozmów o upamiętnieniach. Oczywiście, sprawa Monasterza nie jest jasna, bo wszystko wskazuje na to, że Polacy rzeczywiście obiecali odnowić tablicę w pierwotnym kształcie. Ale po pierwsze, tę umowę zawarli poprzednicy Tuska, więc Tusk może ją renegocjować; po drugie, jeśli uważa, że ten warunek Kijowa powinien być spełniony, to powinien to powiedzieć.
Najgorsze jednak, że odpowiadając dziennikarce, polski premier użył sformułowania „tragedia wołyńska”. Tym samym w pewnym sensie doprowadził do, nomen omen, tragedii polskiej dyplomacji. Dziwne, że media akurat tej kwestii poświęciły tak mało miejsca. „Tragedia wołyńska” to eufemizm, którego ukraińscy historycy, publicyści i politycy używają w odniesieniu do zbrodni UPA na Polakach. Język ma tutaj ogromne znaczenie. Bo „tragedia” sugeruje, że chodzi o jakąś sytuację, w której do końca nie wiadomo, kto jest winien. Holokaustu przecież nie nazywamy „tragedią żydowską”, Katynia – „tragedią katyńską”, rzezi Pragi – „tragedią praską”. Tak dobrane przez ukraińskich komentatorów nazewnictwo pomaga forsować fałszywą tezę o rzekomej symetrii win między Polakami a Ukraińcami. Ale również symetrię między pochówkami ofiar zbrodni wojennej (czy też czystki etnicznej bądź ludobójstwa) a tablicami, upamiętniającymi poległych żołnierzy UPA.
Oczywiście, łagodny ton odpowiedzi Tuska można zrzucić na karb dyplomacji. W końcu był gościem, odpowiadał na pytanie ukraińskiej dziennikarki na Ukrainie w obecności ukraińskiego prezydenta. Ale właśnie dlatego tym bardziej powinien artykułować interes Polski, zamiast starać się być uprzejmym dla gospodarza. Zełenski na forum ONZ oskarżał Warszawę o działanie na rzecz Rosji, a polski premier boi się powiedzieć przy Zełenskim, że Polska domaga się tak podstawowej rzeczy, jaką jest pochówek zamordowanych polskich cywilów? Jeśli nie będziemy stanowczo komunikować Ukraińcom swoich oczekiwań, to skąd Ukraińcy się dowiedzą, że czegokolwiek od nich oczekujemy? Przecież sami nie będą spełniać niewyartykułowanych żądań.
A może i Tusk chciał być uprzejmy przed kamerami, zaś za kulisami twardo negocjował z Zełenskim polskie interesy? Niby nie da się tego ostatecznie wykluczyć, problem w tym, że jak na razie efektów nie widać. A nawet gdyby te miłe słowa polskiego premiera we Lwowie były zasłoną dymną, to absolutnie nic nie uzasadnia i nie usprawiedliwia użycia sformułowania „wołyńska tragedia”. Ukraińców trudno przekonać, że to sformułowanie (wraz ze stojącym za nim kontekstem) jest z gruntu fałszywe i ahistoryczne. Ale na pewno nie będziemy mieli szans ich do tego przekonać, jeśli nasi rządzący sami będą tego sformułowania używać. Najgorszą rzeczą, jaką może zrobić polski polityk, jest przyjmowanie jeden do jednego ukraińskiej perspektywy w sprawach, w których interesy Warszawy i Kijowa są całkowicie rozbieżne. Ten sam błąd popełnił Andrzej Duda, pisząc w 2023 r. o „wszystkich ofiarach Wołynia” i nie uściślając, kto kogo zabijał. Niestety, Donald Tusk jak na razie wchodzi w te same buty. Oby tylko na razie. ©℗
Maciej PIECZYŃSKI
Dr Maciej Pieczyński to rusycysta, ukrainista i literaturoznawca, wykładowca Uniwersytetu Szczecińskiego oraz publicysta.