Operacja kurska niewątpliwie była dla Putina zaskoczeniem. Możliwe, że Ukraińcy utrzymają się na dłużej na terenie Rosji, co polepszy ich pozycję negocjacyjną przed jednak nieuchronnymi rozmowami pokojowymi. Ale naiwnością byłoby wierzyć, że zajęcie skrawka rosyjskiej ziemi doprowadzi do rozpadu imperium. Kursk to kompromitacja dla Putina. Już teraz można powiedzieć, że podkopał wizerunek dyktatora. Że zachwiał poczuciem bezpieczeństwa u Rosjan. Ale jest bardzo, bardzo mało prawdopodobne, że zuchwała operacja Sił Zbrojnych Ukrainy będzie kontynuowana w głąb kraju-agresora, który w efekcie będzie musiał się poddać. Widok ukraińskich żołnierzy zapewne wręcz wzmocni w Rosjanach przekonanie, że kremlowska propaganda ma rację, gdy przedstawia Ukrainę jako agresora, przed którym trzeba się bronić.
Niezależnie od konkretnych skutków operacji kurskiej i wbrew nadziejom wielu analityków czy komentatorów na Zachodzie, Rosja się nie rozpadnie. A przynajmniej nic w tej chwili na to nie wskazuje. Niestety, trzeba o tym przypominać, bo akurat ten wątek narracyjny raz na jakiś czas pojawia się w zachodniej i w polskiej przestrzeni publicznej. Ostatnio, jeszcze przed operacją SZU, dwóch wywiadów polskim mediom w tym duchu udzielił amerykański ekspert Janusz Bugajski. W obu dowodził, że rozpad Rosji to kwestia czasu. Że Federacja Rosyjska podzieli los Związku Sowieckiego. Istotnie, zwolennicy tego typu śmiałych prognoz przywołują zazwyczaj dwa przykłady: rok 1991 i rok 1917. Tyle że dziś sytuacja w Rosji jest zupełnie inna niż wtedy. W 1917 r. car był słaby i nieudolny. Ruch rewolucyjny był silny i sprawny. Obecnie „car” jest wciąż mocny, jego władzą nie zachwiał nawet pucz Prigożyna. Z kolei nastrojów rewolucyjnych nie ma wcale. Zaryzykujmy nieco karkołomne, ale zasadne tutaj porównanie. Otóż, gdy Lenin przyjechał do Rosji, był iskrą na prochu rewolucji i z łatwością sięgnął po władzę, którą wcześniej carowi odebrali rewolucjoniści lutowi. Gdy Nawalny przyjechał do Rosji, trafił do łagru, protesty w jego obronie były nieśmiałe i zostały skutecznie stłumione, zaś sam opozycjonista został zamordowany po trzech latach odsiadki. Potencjalni rewolucjoniści albo siedzą, albo wyjechali. Albo najpierw siedli, a potem wyjechali przymusowo, jak Jaszyn czy Kara-Murza. W 1991 r. w Moskwie panowała dwuwładza. Na czele Związku Sowieckiego stał nieudolny i słaby reformator Gorbaczow. Na czele Rosji Sowieckiej – silny Jelcyn, który jednak swoją siłę wykorzystywał nie do wzmocnienia, ale do osłabienia imperium. Bo słabe imperium rządzone przez Gorbaczowa oznaczało silną Rosję rządzoną przez Jelcyna. Dlatego ten ostatni wzywał autonomiczne republiki, aby brały „tyle suwerenności, ile zdołają połknąć”. Obecny władca Kremla nie ma w sobie nic ani z Gorbaczowa, ani z Jelcyna. Nie jest ani słabym, ani reformatorem, ani nie dąży do rozpadu imperium. Przeciwnie – jak na razie wydaje się niezniszczalnym dyktatorem, który bez trudu rozprawia się z wszelkiego rodzaju opozycją. Rosjanie albo go popierają, albo się go boją.
W 1917 r. panowały w Rosji nastroje rewolucyjne, w 1991 w ZSRR – reformatorskie. Wiemy już, że nie można tego powiedzieć o współczesnej sytuacji. Jednocześnie zarówno w 1917, jak i w 1991 r. imperium rozrywane były od środka tendencjami czy to separatystycznymi, czy to narodowowyzwoleńczymi. Spod carskiego czy też komunistycznego buta wyrywały się narody o mniejszej lub większej świadomości i woli odrębności – Polacy, Finowie, potem Ukraińcy itd. Rozpad ZSRR poprzedziła „parada suwerenności”, gdy kolejne republiki deklarowały swoją niezależność. Obecnie ze świecą szukać analogicznych tendencji. W nierosyjskich regionach Rosji nie widać żadnych oznak powszechnej woli walki o niepodległość. Ludzie nie wychodzą na ulice z hasłami narodowowyzwoleńczymi. Czasem, owszem, zdarzają się demonstracje mieszkańców, niezadowolonych z tego, jak są traktowani przez Moskwę. Nie mają one jednak charakteru niepodległościowego. Oczywiście, mieszkańcy prowincji stanowią podstawowy składnik mięsa armatniego na ukraińskim froncie. Z drugiej jednak strony, udział w „specoperacji” jest dla nich szansą na zarobek i wyrwanie się z biedy.
Wreszcie, dawniej buntownicze regiony muzułmańskie są wobec Kremla absolutnie lojalne. Największe poparcie w wyborach Putin notuje właśnie w takich republikach jak Dagestan czy Czeczenia, której pacyfikacja rękami Kadyrowa to jeden z największych politycznych sukcesów obecnego władcy Kremla. Ten ostatni przypadek jest wielce symptomatyczny. W 1989 r. w republice czeczeńskiej Rosjanie stanowili 23,12 proc. mieszkańców. W 2010 r. – już tylko 1,92 proc. A więc Czeczenia po podbiciu przez Rosję jest nawet bardziej czeczeńska i muzułmańska zarazem niż w czasach, gdy walczyła o niepodległość. A jednak popiera Putina. I jak taka Rosja ma się rozpaść? ©℗
Maciej Pieczyński
Dr Maciej Pieczyński to rusycysta, ukrainista i literaturoznawca, wykładowca Uniwersytetu Szczecińskiego oraz publicysta.