Tytuł nieprzypadkowo powinien się kojarzyć z tytułem słynnej epopei Lwa Tołstoja. Nie oznacza to jednak, że i tym razem będę pisać przede wszystkim o literaturze. Bo też „Wojna i pokój” to coś więcej niż literatura. To jeden z najważniejszych tekstów kultury w dziejach Rosji. Przede wszystkim jednak to najbardziej znany literacki obraz „wojny ojczyźnianej” 1812 r., czyli wojny obronnej Imperium Rosyjskiego z Francją Napoleona.
To właśnie przez analogię do tego konfliktu II wojna światowa – a dokładniej wojna sowiecko-niemiecka lat 1941-1945 nazywana jest „wielką wojną ojczyźnianą”. W obu wypadkach podkreślana jest rzekoma jedność całego narodu w obliczu zewnętrznej agresji. Tołstoj pisał o jedności szlachty i chłopów. „Wielka wojna ojczyźniana”, a właściwie jej mit, łączy dziś ponad podziałami politycznymi i ideologicznymi Rosjan. Tyle że jedni po prostu czczą pamięć o swoich dziadkach, którzy walczyli na froncie z „faszyzmem”, drudzy kultywują pamięć o wielkim zwycięstwie, odniesionym przez wielkie imperium rosyjskie (czerwone, białe, czerwone, różowe – nieważne jakie, ważne, że wielkie i rosyjskie) nad Zachodem, który akurat w tamtym okresie reprezentowany był przez III Rzeszę Hitlera. A ponad sto lat wcześniej, w okresie „wojny ojczyźnianej” – przez Napoleona. Różnica z punktu widzenia Rosjan niewielka – wspólnym mianownikiem jest zachodni wektor zagrożenia dla bytu państwowego Rosji. I podobnie dziś NATO, kolektywny Zachód, Unia Europejska, Stany Zjednoczone – to wszystko z perspektywy Kremla i jego akolitów stanowi jedynie kolejną, tym razem współczesną, emanację zachodniej agresji na Rosję. Absurd, ale głęboko zakorzeniony w myśleniu Rosjan o świecie. Dlatego tak łatwo idzie kremlowskiej propagandzie demonizowanie Zachodu. Zachodu, który popiera „ukraińskich nazistów”, bo jego odwiecznym celem jest zdobycie „oblężonej twierdzy Rosja”. Na razie walka toczy się o „podgrodzie”, czyli o Ukrainę właśnie.
Ale u Tołstoja oprócz wojny jest też pokój. Jedno z drugim się przeplata. Wielki pisarz bowiem chciał pokazać wyczerpującą panoramę historii imperium. Jego wizja wojny jako masowego sprzeciwu narodu wobec agresji z zewnątrz trwale zapisała się w świadomości Rosjan. I to mimo faktu, iż później sam autor stał się pacyfistą i anarchistą, potępiającym państwo rosyjskie jako narzędzie przemocy. Natomiast już powszechne w Rosji rozumienie „pokoju” niewiele ma wspólnego z tym, o czym pisał Tołstoj. Pokój bowiem to dziś dla Rosjan retoryczne narzędzie wojny. Broń masowego rażenia. Widać do świetnie na przykładzie obecnej sytuacji na Ukrainie. Rosjanie zarzekają się, że nigdy na nikogo nie napadali. Zawsze tylko albo się bronili przed agresją, albo nie tyle prowadzili agresywne wojny, ile przeprowadzali chirurgiczne operacje wojskowe, których celem było wyzwolenie uciśnionych – a to prawosławnych, a to chłopów, a to Ukraińców czy Białorusinów (we wszystkich wypadkach, tak się składa, rzekomym ciemiężycielem bywała Polska), a to rosyjskojęzycznych Ukraińców czy też Rosjan zamieszkujących na Ukrainie. Rosja zawsze niesie pokój.
Nieprzypadkowo rosyjska propaganda wojenna szermuje pojęciem pokoju tak udanie. Pożyteczni idioci czy też zadeklarowani zwolennicy zbliżenia z Moskwą w różnych krajach mówią mniej więcej to samo – „to nie nasza wojna”, „trzeba dążyć do pokoju”, „trzeba szukać porozumienia z Rosją”. Oczywiście, nie każdy, kto tego typu hasła wygłasza, jest „onucą”. Zresztą, osobiście nie cierpię tego pogardliwego, dehumanizującego określenia. Napiszę więc inaczej: nie każdy, kto nawołuje do pokoju, popiera Rosję. Niemniej, nie sposób zaprzeczyć, że Rosja przez różne kanały promuje narrację antywojenną, dając do zrozumienia, że winowajcą obecnej sytuacji jest Ukraina, która uparcie nie chce przestać walczyć, podczas gdy Moskwa chce się układać przy stole rozmów. Stąd też cała dyskusja wokół wyboru Donalda Trumpa. Gdy obiecywał, że zakończy wojnę w jedną dobę, wielu odnosiło wrażenie, że zmusi Kijów do podania Moskwie ręki na zgodę. Nie, że zmusi Putina do zaprzestania podboju Ukrainy, tylko że zmusi Zełenskiego do zaprzestania obrony własnego terytorium. Taka narracja sprawia, że powszechne staje się przekonanie, iż Rosja chce pokoju, Ukraina zaś wojny. To by z kolei oznaczało, że wystarczy, iż Kijów zgodzi się ustąpić, a cały świat odetchnie z ulgą, bo ludzie przestaną ginąć, a zwaśnione narody rzucą się sobie w objęcia.
Gdy tymczasem pojawiły się przecieki, że Trump w ramach kompromisowego zakończenia wojny zaproponuje linię rozejmu na linii frontu, z Moskwy było słychać pomruki niezadowolenia. Tamtejsza propaganda kręciła nosem na tego typu rozwiązania. Bo Rosja używa pokoju jako narzędzia. A tak naprawdę dąży do podboju, jak się da, to sposobami dyplomatycznymi, jak się nie da – to wojennymi. A skoro dobrze idzie jej na froncie, to po co ma się zatrzymywać? Po co ma odmawiać sobie podboju ziem, które może podbić? Bo przecież jej celem jest podbój Ukrainy, a nie Donbasu. Zapewne więc będzie chciała poprzez pokój oddziaływać na USA – i wymuszać wycofanie się z Ukrainy zachodniego poparcia. Jeśli się nie uda, znów sięgnie po sprawdzoną, chowaną za retoryczną zasłoną pokoju, metodę. Po wojnę. ©℗
Maciej PIECZYŃSKI
Dr Maciej Pieczyński to rusycysta, ukrainista i literaturoznawca, wykładowca Uniwersytetu Szczecińskiego oraz publicysta.