Konflikt rosyjsko-ukraiński budzi w Polsce tak ogromne zainteresowanie, jakbyśmy byli aktywną jego stroną. Z jednej strony to dobrze, bo poza dyskusją jest fakt, iż wojna za naszą południowo-wschodnią granicą ma na nasz kraj ogromny wpływ, będąc zarazem potencjalnie śmiertelnym zagrożeniem. Z drugiej strony to źle, bo emocjonalne zaangażowanie w debatę wokół Ukrainy przybiera nad Wisłą rozmiary wręcz groteskowe. Jedni uważają, że Polska przestanie istnieć, jeśli Zełenski – cytując jednego z kandydatów na urząd prezydenta – nie „wgniecie Putina w ziemię”. Drudzy umierają ze strachu przed jakimkolwiek pomrukiem władcy Kremla, tak jakby Warszawa była Kijowem, a Przemyśl – Chersoniem.
Jedni chcą iść na wojnę, drudzy panicznie boją się udziału w niej. Pierwsi z reguły bezkrytycznie popierają Ukrainę, drudzy – Rosję. Można odnieść wrażenie, że Ukraina chce nas wciągnąć do wojny, Rosja zaś jest za pokojem. I niektórzy zupełnie poważnie tak twierdzą. Nawet dwóch kandydatów na prezydenta. Na szczęście, ani Maciej Maciak, ani Grzegorz Braun nie mają szans przejść do drugiej tury wyborów. Niestety, ich narracja jest dość popularna na coraz bardziej okazałych obrzeżach polskiej debaty (na razie głównie internetowej). Ich „logika” jest pokrętna, choć zarazem prosta. Można ją streścić następująco: „skoro Ukraina nie chce się bezwarunkowo poddać Rosji, to znaczy, że Rosja chce pokoju, Ukraina zaś wojny”. Dlatego prorosyjskie ruchy mienią się być antywojennymi.
Zgadzam się – powinniśmy protestować przeciwko wojnie. Powinniśmy popierać pokój. Stop podżegaczom wojennym! Czyli komu? Ukrainie, która padła ofiarą niesprowokowanej agresji, a teraz próbuje ocalić tyle ze swojej integralności terytorialnej, ile się da? Czy może Rosji, która Ukrainę zaatakowała? Oczywiście, że to Putin jest największym podżegaczem wojennym. Niby logiczne, ale tak trudne do przyswojenia dla wielu. Rzecz jasna, ktoś może stwierdzić: „nieważne, kto na kogo napadł. Skoro Rosja chce od Ukrainy ustępstw, a Ukraina nie ustępuje, to znaczy, że Ukraina blokuje pokój. Gdyby ustąpiła, Rosja przestałaby z nią walczyć”. To stwierdzenie tylko z pozoru brzmi rozsądnie i realistycznie. Problem w tym, że Moskwa już setki razy udowodniła, że jej celem nie jest pokój, tylko wojna.
Po pierwsze, to Rosja zaatakowała Ukrainę, nie odwrotnie. Po drugie, agresja poprzedzona była ultimatum wobec Zachodu, zakładającym de facto rozbrojenie flanki wschodniej NATO. To zaś dowodzi, że celem Putina było nie tylko podporządkowanie sobie Ukrainy i/lub zatrzymanie jej prozachodniego kursu, ale również neutralizacja Europy Środkowo-Wschodniej, w tym Polski. Po trzecie, Rosja chciała rozmawiać o trwałym pokoju jedynie pod warunkiem spełnienia wszystkich jej warunków. Czyli de facto pod warunkiem podpisania bezwarunkowej kapitulacji przez Kijów. Po czwarte, Moskwa konsekwentnie odrzucała wszelkiego rodzaju poważniejsze propozycje zawieszenia broni. Wyjątkiem było miesięczne moratorium na ostrzał infrastruktury energetycznej, które Rosjanie i tak łamali. Putin, co prawda, dwukrotnie ogłosił rozejm. W obu wypadkach ledwie kilkudniowy. Najpierw na Wielkanoc, następnie na Dzień Zwycięstwa. W tym drugim wypadku chodziło oczywiście tylko o to, aby Ukraińcy nie popsuli Rosji obchodów najważniejszego święta w jej kalendarzu. Były to więc rozejmy o znaczeniu propagandowym, symbolicznym, w żadnym razie nieprzybliżające obu stron do zawarcia trwałego pokoju.
Po piąte i chyba najważniejsze, od kilku miesięcy idea pokoju na Ukrainie ma potężnego orędownika w osobie prezydenta najpotężniejszego państwa na świecie. Donald Trump zdaje się szczerze zdeterminowany, aby zakończyć trwającą od 2022 r. wojnę. Mało tego, ta determinacja zahacza wręcz o desperację. Trump nie chce pokoju na warunkach wymarzonych przez Ukrainę. Nie bądźmy naiwni – nie kierują nim też zapewne (a jeśli, to mają znaczenie drugorzędne, jeśli idzie o motywację polityka) szlachetne pobudki humanitarne. Po prostu chce zapisać się w historii jako ten, który zakończył najstraszniejszy konflikt w Europie od czasów II wojny światowej. Przez wiele tygodni komplementował Putina i ostro krytykował Zełenskiego, nazywając go „dyktatorem bez wyborów”. Pokazał Moskwie naprawdę masę dobrej woli. Trump jest w stanie naprawdę zrobić prawie wszystko dla pokoju na Ukrainie, poza jednym. Nie chce skapitulować i wycofać się w popłochu, niczym Biden z Afganistanu. Może się dogadywać z Putinem, ale nie może całkowicie oddać mu pola. Dlatego Putin świadomie ryzykuje, że w końcu Trump straci cierpliwość i zacznie wspierać bardziej Ukrainę, niż ideę pokoju jako takiego.
Gdyby więc Kreml naprawdę dążył do pokoju, już dawno wykorzystałby jedną z wielu szans, aby do tegoż pokoju doprowadzić. Ale Rosja nie chce pokoju, tylko podboju – ostatecznego zwycięstwa nad Ukrainą. Putin wielokrotnie odrzucał propozycję zawieszenia broni. Ostatnio w poniedziałek, odmawiając Zełenskiemu i przywódcom czterech europejskich państw, w tym Polski. Zamiast tego zaproponował rozmowy rosyjsko-ukraińskie w Stambule. Zełenski zgodził się, pod warunkiem że weźmie w nich udział sam Putin. W momencie, gdy piszę te słowa, nie wiadomo jeszcze, czy negocjacje ruszyły. Nawet jeśli tak, to będzie to ze strony Moskwy gra pozorów. Celem nie będzie pokój, tylko mamienie Trumpa rzekomą gotowością Rosji do pokoju. Żeby przypadkiem z sympatyka Putina amerykański prezydent nie przedzierzgnął się w jego zaciekłego wroga. ©℗
Maciej PIECZYŃSKI
Dr Maciej Pieczyński to rusycysta, ukrainista i literaturoznawca, wykładowca Uniwersytetu Szczecińskiego oraz publicysta.