„Świat stoi na progu wojny nuklearnej!”. „Nie ma żadnego niebezpieczeństwa, trzeba walić w Rosję, ile i czym tylko się da!”. Te dwie skrajne tezy dominują w polskiej narracji o wojnie na Ukrainie nie tylko w ostatnich dniach, ale niemal od samego początku pełnoskalowej fazy tego konfliktu. „Realiści” najchętniej zmusiliby Ukrainę do natychmiastowej i bezwarunkowej kapitulacji. „Romantycy” oddaliby wszystko, co tylko by mogli, aby Kijów „wykończył orków” i doprowadził do upragnionego rozpadu imperium. Pierwsi, czasem można odnieść wrażenie, boją się własnego cienia. Bo dostrzegają zagrożenie odpowiedzią nuklearną nawet w oblaniu czerwoną farbą rosyjskiego ambasadora (od razu zaznaczę – sam takich metod nie pochwalam, było to zwyczajnie głupie, ale żeby obawiać się, że ten głupi incydent naprawdę rozzłości Putna? Bez przesady). Drugim, jak się wydaje, brakuje wyobraźni. Bo przecież zagrożenia nuklearnego wykluczyć nie można. Nieliczenie się z takim ryzykiem to nieodpowiedzialność.
Niestety, nasza debata na temat wojny, jak to zwykle bywa, popada ze skrajności w skrajność. Od radykalnego realizmu po radykalny romantyzm. W mediach głównego nurtu dominuje ta druga opcja. Niedawno w jednej z ogólnopolskich rozgłośni radiowych ekspertka ds. Rosji była pytana, jak „neutralizować” głosy tych, którzy obawiają się nuklearnej eskalacji ze strony Putina. W pytaniu wyraźnie była mowa o „prawicowych publicystach”, choć tylko część z nich takie obawy artykułuje. Tak czy inaczej, najbardziej bulwersujący był postulat „neutralizacji”. Co to w ogóle ma oznaczać? To język wykluczający, którego akurat w tej stacji (zdradzę: chodzi o Tok FM) należałoby unikać. Mamy wolność słowa, zatem każdy głos w debacie (poza nawoływaniem do przemocy) powinien być słyszalny. Odpowiedzią ma być polemika, nie zaś „neutralizacja”. Inaczej w kwestii wolności wypowiedzi zbliżymy się do tak znienawidzonej Rosji. Dziennikarz, zadający to absurdalne pytanie, minął się z powołaniem. Gdyby miał jakiekolwiek pojęcie o wykonywanym zawodzie, poprosiłby swojego gościa o komentarz do narracji realistów, zamiast pytać o skuteczne sposoby cenzurowania tego typu poglądów.
Przede wszystkim jednak problem tkwi w tym, że wojnę na Ukrainie traktujemy ideologicznie i emocjonalnie, zamiast patrzeć na nią z perspektywy naszego interesu narodowego. Romantycy rozckliwiają się nad ofiarą agresji, w dużej mierze kierują się miłością do skrzywdzonych Ukraińców oraz nienawiścią do Rosjan. Nienawiść ta dyktowana jest albo (zrozumiałym) historycznym resentymentem do odwiecznego wroga Polski, albo psychologicznym (nie zawsze uzasadnionym) poczuciem wyższości nad „orkami” (osobiście nie akceptuję tego typu dehumanizującego języka; mogą sobie na to pozwolić Ukraińcy, walczący o życie z Rosją, ale my już powinniśmy z większym dystansem patrzeć na sytuację), albo światopoglądową niechęcią do rzekomo konserwatywnej Rosji (oczywiście, taką postawę prezentują lewicy i liberałowie, choć robienie z Moskwy jakiejś ostoi tradycjonalizmu jest objawem naiwności i nieznajomości Rosji, o czym pisałem wielokrotnie w różnych miejscach). Z kolei realiści również kierują się emocjami – niechęcią do Ukraińców czy strachem przed eskalacją. Czasem także kwestiami ideologicznymi czy światopoglądowymi. Popełniają ten sam błąd poznawczy co romantycy. To znaczy, postrzegają konflikt na Ukrainie jako starcie rosyjskiego konserwatyzmu z zachodnim liberalizmem i lewactwem, kibicując (jako prawicowcy) tym pierwszym. Na szczęście to ostatnie to domena wielu, ale bynajmniej nie wszystkich realistów.
Powinniśmy tymczasem patrzeć na interes Polski, a nie na nasze emocje. A w interesie Polski jest utrzymanie Ukrainy jako niepodległego państwa, bufora, oddzielającego nas od Rosji. Tak uważam, ale nie mam zamiaru „neutralizować” tych, którzy uważają inaczej. Natomiast w naszym interesie nie jest eskalacja obecnego konfliktu, obejmująca potencjalny atak nuklearny Rosji czy to na Ukrainę, czy to na państwa NATO. Czy to oznacza, że powinniśmy zmuszać Ukrainę do pokoju, byle Putin się nie zezłościł? Nie do końca. Strach w relacjach z Rosją jest równie złym doradcą, co brawura. Pierwsze Moskwa wyczuwa i idzie dalej w żądaniach, dociskając słabe miejsce. Drugie prowokuje Rosję do podobnego rodzaju brawury.
Rozszerzając doktrynę nuklearną, władca Kremla sam obniżył próg potencjalnej eskalacji. Wyznaczył Zachodowi i Ukrainie kolejną już czerwoną linię, po której przekroczeniu już naprawdę się zdenerwuje i uderzy tak, że wszyscy pożałują. Jak dotąd praktycznie wszystkie jego czerwone linie zostały przekroczone. Są to bowiem przede wszystkim czerwone linie strachu. Putin liczy na to, że przestraszy Zachód (bo Ukrainę akurat przestraszyć trudno) i zmusi do ustępstw. Nie oznacza to jednak, że na pewno blefuje. Tego nie wiemy. Nie oznacza to jednak również, że każde naruszenie suwerenności czy integralności terytorialnej Rosji zostanie ukarane atakiem jądrowym. Mimo wszystko Putin jest pragmatykiem, a nie szaleńcem. Zawsze jest ryzyko, że broni jądrowej użyje. Wie jednak, że w ten sposób narazi się na odpowiedź NATO, w starciu z którym nie ma szans. Wie też, że ani Chiny, ani Indie, z tego faktu zadowolone nie będą. Przede wszystkim jednak broń jądrowa jest jego ostatnim asem w rękawie. I ta karta pozostaje asem, dopóki nie zostanie rzucona na stół. ©℗
Maciej PIECZYŃSKI
Dr Maciej Pieczyński to rusycysta, ukrainista i literaturoznawca, wykładowca Uniwersytetu Szczecińskiego oraz publicysta.