Chyba już dawno nie było sytuacji, w której za naszą wschodnią granicą odbywają się wybory prezydenckie, które ani w Polsce, ani na Zachodzie, nikogo na poważnie nie interesują. Dawno rezultat nie byłby tak bardzo oczywisty na długo przed wyznaczeniem terminu głosowania. Alaksandr Łukaszenka zrobił dokładnie to, co pięć lat temu – narysował sobie bardzo wysoki wynik. Tyle że wtedy nie przewidział, że to przyniesie mu kłopoty. Teraz trafnie ocenił, że nic nie ryzykuje, bo jest absolutnym panem sytuacji.
„Ukraina to Europa!” – pod takim hasłem jesienią 2013 r. rozpoczął się kijowski Euromajdan. Druga w tak krótkim czasie rewolucja, której celem była emancypacja spod wpływów Moskwy i rozpoczęcie integracji z szeroko rozumianym Zachodem (w danym wypadku – z Unią Europejską). Ale Ukraińcy wiedzieli, czego chcieli, nawet jeśli do końca tego nie rozumieli. Nie rozumieli dokładnie, z jakimi konsekwencjami i jakimi obowiązkami wiąże się prozachodni kurs, ale chcieli żyć „jak na Zachodzie”. Byli i są w tym wszystkim konsekwentni i zdeterminowani.
A Białorusini? Niecałe pięć lat temu, latem i jesienią 2020 r., ruszyli do walki o wolność i demokrację. Brzmi patetycznie i naiwnie, ale tak się wtedy wydawało. Wielotysięczne pokojowe protesty, jakich jeszcze niepodległa Białoruś nie widziała. Morze biało-czerwono-białych flag – barw narodowych, które po dojściu do władzy Łukaszenka zastąpił symboliką nawiązującą wprost do czasów sowieckich. Można było odnieść wrażenie, że Białorusini wzięli przykład z Ukraińców. Że chcą być Zachodem. Nic bardziej mylnego. Ówczesny bunt był buntem nie tyle przeciwko Rosji, ile przeciwko dyktaturze Łukaszenki. Literalnie chodziło o wolność i demokrację, a nie o zmianę orientacji geopolitycznej, jak w przypadku Ukrainy. Ukraińcy wyszli na ulicę, gdy Janukowycz odmówił podpisania umowy stowarzyszeniowej z UE. Białorusini – gdy Łukaszenka ordynarnie sfałszował wyniki wyborów. Pierwsi dumnie skandowali, że chcą „do Europy”. Drudzy chcieli tylko i aż, żeby poważnie potraktowano ich głosy. Liderzy ówczesnej białoruskiej opozycji nie głosili haseł antyrosyjskich i prozachodnich. Jeden z pretendentów do prezydentury – Walery Capkała – prosił nawet Putina o pomoc w walce z Łukaszenką. Swiatłana Cichanouska symetrystycznie sugerowała, że chciałaby, aby wolna Białoruś współpracowała zarówno z Zachodem, jak i z Rosją.
Potem Łukaszenka skutecznie zdeptał wolnościowy zryw, z pomocą Putina oczywiście. Opozycja znalazła się albo w więzieniu, albo na emigracji. Z biegiem lat jej głos coraz mniej znaczył. Inwazja na Ukrainę sprawiła, że Cichanouska i jej ludzie już ostatecznie i jednoznacznie opowiedzieli się nie tylko przeciwko Łukaszence, ale i przeciwko Rosji, popierając Ukrainę. Na froncie po stronie Kijowa walczył i walczy Pułk Kalinowskiego. Na terenie Białorusi, jako państwa-agresora, białoruscy partyzanci organizowali akcje dywersyjne, wymierzone w Rosjan.
A tymczasem tzw. zwykli Białorusini odwrócili się od opozycji i zaczęli chętniej popierać Łukaszenkę. Paradoksalnie, dyktator zyskał w oczach poddanych po tym, jak spacyfikował ich bunt, wywołał awanturę o nielegalnych migrantów z Polską, by w końcu udostępnić swoje terytorium do agresji na Ukrainę. Czyli na kraj, w którym wielu Białorusinów ma krewnych czy przyjaciół. A przecież Łukaszenka długo starał się być mediatorem pomiędzy Kijowem a Moskwą. Choć był podnóżkiem Kremla, próbował lawirować, utrzymując możliwie najlepsze relacje z Ukrainą.
A jednak wielu Białorusinów go popiera. Według szacunków ekspertów, cieszy się większym poparciem niż w 2020 r., choć od tamtego czasu tyle się wydarzyło. Oczywiście, wynik, który sobie narysował, jest bardzo, ale to bardzo daleki od rzeczywistości. Jednak Białorusini nie wyszli na ulicę, i to nie tylko z powodu strachu. Od dawna eksperci są stosunkowo zgodni: Łukaszenkę popiera ok. 30 proc. Białorusinów, ponieważ jest dla nich gwarantem pokoju. Czyli jednej z najważniejszych wartości w hierarchii mentalnej tego narodu. Narodu stosunkowo nielicznego, żyjącego od wieków pomiędzy potęgami, doświadczanego przez kolejne wojny, narodu, który nigdy nie miał ambicji imperialnych. A zatem narodu, który szczerze wierzy w to, co głosi (ale czego nie realizuje) Rosja – w pokój. Rosja używa pacyfistycznej retoryki, żeby uzasadniać swoje podboje (typowy rosyjski paradoks). A Białorusini naprawdę boją się wojny, jak żaden inny naród. I Łukaszenka skutecznie ich przekonał do swojego stanowiska, które można streścić następująco: „Rosja jest naszym sojusznikiem, kibicujemy jej w słusznej sprawie walki z nazizmem na Ukrainie. Chcemy, by nas dobrzy sąsiedzi Ukraińcy zostali wyzwoleni spod nazistowskiej władzy. Ale sami nigdy nie wejdziemy do tej wojny! Białoruska armia nigdy nie będzie walczyć na froncie!”. I jak dotąd tę obietnicę spełnia. A jeszcze jeśli jakimś cudem Mińsk znów (jak po 2014 r., jak w pierwszych tygodniach inwazji w 2022 r.) stanie się areną rozmów pokojowych, tym razem skutecznych – wizerunek Łukaszenki jako gołąbka pokoju tylko się utwierdzi w narodzie.
Poza wszystkim, jaki mają Białorusini wybór? Łukaszenka przecież wykończył realną opozycję. Przecież nikt przy zdrowych zmysłach nie wierzy, że Cichanouska wróci do kraju na białym koniu. Wiadomo, że – niestety – opozycja to polityczni bankruci bez rzeczywistego wpływu na politykę. Nawet więc ci, którzy protestowali w obronie głosów, ukradzionych Cichanouskiej, dziś, pragmatycznie oceniając sytuację, mogą popierać dyktatora. A już na pewno rezygnować z oporu przeciwko niemu. Właściwie na jedno wychodzi. ©℗
Maciej PIECZYŃSKI
Dr Maciej Pieczyński to rusycysta, ukrainista i literaturoznawca, wykładowca Uniwersytetu Szczecińskiego oraz publicysta.