Jedni przemykają wstydliwie ulicami miasta, inni udają, że nic poważnego się nie wydarzyło. Co śmielsi żartują, że towar był trefny, ale i tak spróbują raz jeszcze. Trzebiatów powoli zapomina o sprawie, którą żyła cała Polska. Zatruci dopalaczami są już w domach. Zostaje pytanie: czy cała historia będzie lekcją, czy stanie się miejską legendą o „kilku takich, co przeżyli”?
Miasto w oparach dopalaczy
Mija miesiąc od chwili, gdy ostatni chory zatruty w początkach czerwca dopalaczami wrócił do domu. – Oddziały szpitalne opuścili już wszyscy hospitalizowani. Ich stan był na tyle dobry i stabilny, że mogli zostać wypisani – mówi Łukasz Szyntor, rzecznik szpitala specjalistycznego w Gryficach, gdzie przez kilkanaście dni lekarze walczyli o życie osób, które zażyły groźną substancję psychoaktywną zwaną w środowisku popularnie Heniem.
Przypomnijmy, że dla lekarzy w Gryficach, Szczecinie i Koszalinie, gdzie przewożono przez kilka dni chorych wijących się z bólu, wstrząsanych konwulsjami i wymiotami, z ostrą niewydolnością oddechową – to była walka na śmierć i życie. Przeraźliwe wycie słychać było na korytarzach szpitalnych, ludzie zapięci w pasy – obrazy niczym z taniego horroru nie były animacją czy obrazkiem z gry komputerowej. Działy się naprawdę. Karetki przez cały niemalże tydzień kursowały po Trzebiatowie. Złowróżbne wycie oznaczało kolejną ofiarę „Henia”. Gdy po czterech dniach od momentu wybuchu dopalaczowej afery znaleziono ciało martwego mężczyzny w rzece, powiało grozą. Choć nadal nie ma wyników badań toksykologicznych, nieoficjalnie wiemy, że ofiara także mogła zażyć dopalacz.©℗
Cały artykuł w „Kurierze Szczecińskim”, e-wydaniu i wydaniu cyfrowym z 27 lipca 2018 r.
Tekst i fot. Marzena DOMARADZKA