Są głosem tych, co same o ratunek nie są w stanie prosić: kotów wolno żyjących z Lubieszyna. „Zabija je choroba i człowiek” – przekonują społeczne opiekunki i apelują o wsparcie: finansowe – dla ratowania skrzywdzonych futrzaków oraz moralne, dla powstrzymania sprawcy ich cierpienia.
Koty mają siedlisko na tyłach miejscowych lokali handlowo - usługowych. Dorota Czerniawska odkryła je pod koniec lata 2018 roku.
– Młodziutkie, bo niespełna roczne, śliczne dzikuski. Większość to czarno-białe tzw. pingwinki, ale były wśród nich również czarne. Grupa licząca ponad 20 sztuk, choć do końca nigdy nie udało się wszystkich zliczyć – wspomina pani Dorota, która od czterech lat opiekuje się wolno żyjącymi kotami w podszczecińskim Stobnie, a od września – także siedliskiem w Lubieszynie.
Choć młode, to wobec ludzi były bardzo nieufne. Próbowała je do siebie przekonać jedzeniem. Nic złego się nie działo. Kociaki normalnie przychodziły na karmienie. Dopiero po sylwestrze wszystko się zmieniło. Gdy w Nowy Rok na karmienie dotarła tylko piątka „dzikusów”, wydawało się, że zadziałał fatalny efekt hucznych fajerwerków. Jednak w następne dni nie było lepiej. Co już poważnie zaniepokoiło społeczne opiekunki kociego siedliska. W minioną sobotę (5 stycznia) odkryły tego tragiczną przyczynę.
– Znalazłyśmy jednego z młodych „pingwinków”. Miał zaropiałe oczy, krwawy wysięk z nosa i pyszczka, ledwie powłóczył nogami. Natomiast na jego ustach były widoczne charakterystyczne otwarte rany, jakby zjadł coś żrącego. Cztery kolejne koty… były już martwe. Podejrzewamy działanie osób trzecich – wspomina Dorota Czerniawska. ©℗
Cały artykuł w „Kurierze Szczecińskim”, e-wydaniu i wydaniu cyfrowym z 9 stycznia 2019 r.
Arleta NALEWAJKO
Fot. Dorota CZERNIAWSKA