Przemarsz Białorusinów, w dniu pierwszej rocznicy wyborów prezydenckich na Białorusi, odbył się w poniedziałkowy wieczór w Szczecinie. Spotkanie rozpoczęło się na placu Solidarności, skąd uczestnicy przeszli do Memoriału Romana Bondarenki koło Domku Grabarza.
W trakcie wiecu mówiono o tym, że przez ostatni rok reżim na Białorusi przekształcił się z nielegalnego w terrorystyczny, i wznoszono okrzyki: "Żywie Biełaruś!".
Według Tatiany Ślączki, w Szczecinie mieszka nieco ponad 300 jej rodaków. Na przemarszu było ok. 50 osób.
- Na podobnych wiecach często pojawiał się człowiek, który nas filmował i kamerą próbował zrobić zbliżenia twarzy. Kiedy i my próbowaliśmy mu zrobić zdjęcia, natychmiast znikał - mówi Białorusinka. - Nie wiemy kim jest, tylko możemy się domyślać. Ja jestem objęta procedurą ochrony międzynarodowej, dlatego nie boję się uczestniczyć w takich spotkaniach. Ale nie wszyscy mają taką ochronę. Stąd boją się przychodzić na wiece odbywające się w miejscach publicznych. Boją się represji.
Jak mówili Białorusini na placu Solidarności, nawet po rażącym sfałszowaniu wyników, nikt w ich kraju nie ma wątpliwości, że Aleksander Łukaszenko je przegrał. Ważne jest również to, że epidemia koronawirusa, podczas której władze nie zadbały o swoich obywateli, mocno zjednoczyła obywateli białoruskich.
- Lekarze robili wszystko, co było w ich mocy. Ludzie starali się zakupić medykom odzież ochronną oraz dostarczać posiłki podczas trwających wiele dób pod rząd dyżurów szpitalnych. Białorusini po raz pierwszy poczuli moc solidarności. Po raz pierwszy zrozumieli, że razem mogą bardzo dużo zdziałać - podkreślają Białorusini.
W trakcie spotkania swoją dramatyczną historię opowiedziała pani Nadziejka, która z całą rodziną musiała uciekać z Białorusi. Obecnie mieszka w Polsce i jest objęta procedurą ochrony międzynarodowej.
Przytaczamy jej słowa w całości, bowiem są wstrząsające:
- 13 września ubiegłego roku wzięliśmy z mężem udział w pokojowym proteście przeciwko sfałszowanym wyborom prezydenckim. W pewnym momencie przybyły więźniarki policyjne, z których wybiegło około dwudziestu osób w mundurach, które następnie nas otoczyły. Było nas około dziesięcioro. Ludzie w mundurach zaczęli krzyczeć: „Idźcie do domu, gnidy!”. Odpowiedzieliśmy na to: "Dobrze, pozwólcie nam przejść". Nie pozwolili, rozpoczęto brutalne zatrzymania protestujących - tak zaczyna się ta dramatyczna opowieść. - Trzymaliśmy się kurczowo nawzajem, z całych sił. Jedną ręką mąż trzymał mnie, a drugą – naszą koleżankę. Policjantom nie udało się nas rozdzielić, więc przewrócili go na plecy, skopali, złapali za ręce i nogi i zaciągnęli do więźniarki. W tym momencie poczułam, że ktoś mnie popycha w kierunku innego wozu. Po sekundzie prowadziło mnie już pięciu policjantów. W więźniarce zabrakło dla mnie miejsca – w czteroosobowej klatce znajdowało się już siedem osób. Powiedziałam, że się tam nie zmieszczę, ale pchnięciem w plecy zasugerowano mi, że muszę. Było niesamowicie duszno i gorąco. Pot lał się z nas strumieniami, kobieta, która była z nami, poczuła się bardzo źle. Przywieźli nas na oddział policyjny, było tam już około 70 zatrzymanych - głównie dziewczyny, kobiety, babcie, dziadkowie oraz kilku mężczyzn. Wśród zatrzymanych był też mój mąż - wrócił z przesłuchania bez sznurowadeł i paska. Zdałam sobie sprawę, że dzisiaj nie wróci już do domu. Poinformowano mnie, że trafię na oddział izolacyjny. Odparłam, że zatrzymano już mojego męża i nie mają prawa zabrać również mnie, ponieważ mamy troje dzieci. Niestety, moje prawa nikogo zbytnio nie obchodziły. Zabrano moje rzeczy, sznurowadła, znów wylądowałam w więźniarce. Po kilku minutach do tegoż samochodu ale do innej części wsadzono mojego męża. Wymieniliśmy się nawet kilkoma słowami poprzez ściankę. Przywieziono nas na oddział izolacyjny, „wyładowano” na dziedzińcu – twarz do ściany, ręce za plecy, stoimy. Za plecami każdego z nas strażnik. Staliśmy długo – dziewiąta wieczorem, sukienka, zimno. Potem - pomieszczenie z kamerami, "rozbierz się do naga, przykucnij". Zabrano mnie do celi, w której znajdowała się kobieta chorująca na covida. Pierwsza noc była najtrudniejsza – strażnicy upokarzali nas, wyzywali i krzyczeli, że należy nas rozstrzelać. Zimno, brak materaców, nie ma nic, tylko drewniane prycze. Jedna z kobiet podzieliła się ze mną swoją, poduszką ale strażnicy wyszarpnęli ją spod mojej głowy. Przez całą dobę nie mieliśmy wody i jedzenia. Następnego ranka powiedziano mi, że po południu odbędzie się rozprawa sądowa. Ucieszyłam się – wkrótce wrócę do domu. Czas mijał, a ja wciąż siedziałam... Wreszcie słyszę: „z rzeczami do wyjścia!”. „Twarzą do ściany, ręce za plecy, idziemy po materac!”. Jaki materac? Dzisiaj jest rozprawa! W odpowiedzi słyszę: „Nie będzie dla ciebie dziś żadnego sądu ani jutro i pojutrze!”. Wlokę się z tym brudnym, ciężkim materacem, łzy lecą mi z oczu a z tyłu – kpiny strażników. Wtorkowy poranek, 6.30, herbata, chleb, czekamy... Około 11 przyszli po mnie. Przyprowadzono mnie do pokoju, w którym siedzi mężczyzna lat 50, niejaki Aleksiej i prosi o podpisanie papierka. Czytam, stresuję się, prawie nie rozumiem, o co chodzi... W pamięci utkwiły jedynie słowa o terroryzmie, ekstremizmie, dyskryminacji rasowej i płciowej. "Nie podpiszę" - powiedziałam. "Wszystkie te słowa nie mają ze mną nic wspólnego". Wróciłam do celi, kręci się w głowie myśl, że coś jest nie tak. Przez małe okienko widzę sędziów. Cieszę się. Wkrótce to się skończy. Jakże bardzo się myliłam... Sąd. Denerwuję się mocno, ledwo mogę oddychać w maseczce, jedyna myśl - niech to się już skończy. Wyrok: kara grzywny. Nie jest to kolejna doba w celi - bardzo dobrze. Nareszcie jestem wolna! Nie, to jeszcze nie jest koniec - ludzie bez oznak identyfikacyjnych wsadzają mnie do samochodu i wiozą do komisji śledczej. Pokazują mi tam dokument, ciemnieje mi w oczach. Jestem podejrzaną w sprawie karnej i grozi mi do trzech lat więzienia. Nie mogę oddychać, proszę o pójście do toalety, tam wyję nieludzkim głosem ze strachu, niezrozumienia, beznadziei, niesprawiedliwości i myśli, że teraz wrócę na izolatkę i przez trzy lata nie zobaczę moich dzieci i męża. Przeszukiwanie. Wołają świadków – sąsiedzi-emeryci. Na mój widok sąsiadka zaczyna płakać i zawstydzać policjantów: „Co wy robicie? Gdzie jest wasze sumienie? Przecież nie jest ona żadnym przestępcą!”. Skonfiskowano biało-czerwono-białą flagę, sprzęt, telefony. Schodzimy na dół, tam widzę naszego przyjaciela i mamę. Nie potrafię opisać swych uczuć, gdy mnie przytulili. Stało się dla mnie oczywiste, że musimy uciekać... Bez męża?... Nie. Nie mogę. Został skazany na siedem dni aresztu. Poczekam. W pewnym momencie dotarło do mnie, że zbyt często mam ataki paniczne, że już od bardzo dawna nic nie jadłam. Męża wypuścili w niedzielę. Opowiadam mu o wszystkim, płaczę z ulgą w końcu w jego ramionach. Słyszę, że on też pociąga nosem... We wtorek wieczorem spakowaliśmy całe swoje życie do małego hatchbacka. Nic prawie się nie zmieściło, bo oprócz trójki dzieci mamy jeszcze dużego labradora i kota, nie porzucamy swoich. Rano przekroczyliśmy granicę i byliśmy już bezpieczni. Później zostałam wpisana na listę poszukiwanych przez policję. W tej chwili nasza rodzina jest objęta procedurą ochrony międzynarodowej.
(MON)