O żeglarzu Grzegorzu Węgrzynie, który w czerwcu 2015 r. wypłynął w samotny rejs dookoła świata, głośno było zwłaszcza wiosną 2017 r., kiedy media w całej Polsce, ale nie tylko, podały informację, że około 1200 Mm na wschód od wyspy Chatam należącej do Nowej Zelandii w dramatycznych okolicznościach uratowano z uszkodzonego jachtu s/y Regina R. polskiego żeglarza. Z informacji wynikało, że jacht został uszkodzony w trakcie silnego sztormu i że życie Polaka wisiało na włosku.
Ponad rok od tych wydarzeń pytam Grzegorza, jak było naprawdę. – Nie było ani sztormu, ani zagrożenia – odpowiada. Organizatorzy „akcji ratowniczej” tak ratowali żeglarza, który uratowany być nie chciał, że w efekcie pozbawili go całego majątku, jakim był jego jacht i przede wszystkim przerwali niemal dwuletnią samotną żeglugę dookoła świata, niwecząc tym samym kilkuletni okres przygotowań, zmagań z morzem, wiatrem i samym sobą, by marzenia z dzieciństwa stały się rzeczywistością.
Grzegorz Węgrzyn nie wygląda na człowieka pokonanego czy nawet takiego, który – jak to się zwykło mówić – „nie ma już złudzeń”. Wręcz przeciwnie. Kiedy go pytam o tę najważniejszą sprawę, mówi wprost: tak, zamierzam dokończyć to, co zacząłem.
Wróćmy jednak do przerwanej na chwilę opowieści. ©℗
Cały artykuł w „Kurierze Szczecińskim”, e-wydaniu i wydaniu cyfrowym z 3 sierpnia 2018 r.
Roman K. Ciepliński
Fot. Archiwum Grzegorza Węgrzyna