Sobota, 23 listopada 2024 r. 
REKLAMA

Kolarstwo. Gryf pełen sukcesów

Data publikacji: 15 czerwca 2020 r. 19:01
Ostatnia aktualizacja: 15 czerwca 2020 r. 19:40
Kolarstwo. Gryf pełen sukcesów
 

Ponad pół wieku temu powstał w Szczecinie kolarski klub sportowy Gryf Szczecin, którego współtwórcą był Waldemar Mosbauer. Legendarny szkoleniowiec stworzył w Szczecinie miejsce, w którym taśmowo selekcjonowano i doprowadzano do światowego poziomu kilka pokoleń kolarskich gigantów na torze.

82-letni dziś trener doprowadził swoich podopiecznych do 19 olimpijskich nominacji. Kolarze torowi przez wiele lat byli szczecińskimi eksportowymi sportowcami biorącymi udział w najważniejszych światowych imprezach włącznie z igrzyskami olimpijskimi i mistrzostwami świata.

Waldemar Mosbauer prowadził w swojej długiej trenerskiej karierze takich zawodników, jak: Rajmund Zieliński, Zygfryd Jarema, Czesław Polewiak, Henryk Woźniak, Stanisław Labocha, Wojciech Matusiak, Ryszard Konkolewski, Bernard Kręczyński, Zbigniew Płatek, Andrzej Sikorski, Ryszard Dawidowicz, Marian Turowski, Damian Zieliński i Robert Karśnicki. Wszyscy byli liczącymi się w kraju i za granicą zawodnikami z konkretnymi osiągnięciami.

Pierwszym wychowankiem Waldemara Mosbauera był Rajmund Zieliński. Obaj byli praktycznie rówieśnikami, Zieliński był zaledwie dwa lata młodszy. Ponad pół wieku temu takie sytuacje nie zdarzały się często, ale obaj świetnie ze sobą współpracowali.

Zieliński w latach 60. ubiegłego wieku był znakomitym szosowcem, pięć razy brał udział w Wyścigu Pokoju, jako pierwszy Polak wygrał w tej imprezie czasówkę, jednak pod koniec swojej kariery za namową Waldemara Mosbauera poświęcił się jeździe na torze i zyskał na tym bardzo wiele.

W Bernie o krok od medalu

Apogeum swojej formy miał w roku 1969. Wcześniej przez sześć lat był niepokonany na dystansie 4 km, ale brakowało mu sukcesu międzynarodowego. Na mistrzostwach świata w Bernie był o krok od medalu. Zajął czwarte miejsce, ustępując tylko dwóm Francuzom i Szwajcarowi. Był najszybszym kolarzem z byłego bloku wschodniego.

Rok wcześniej pojechał na swoje drugie igrzyska olimpijskie do Meksyku. Najważniejszym startem był wyścig na 4 km. Drużynowo. Jednym z jego partnerów był kolega klubowy z Gryfu Szczecin Wojciech Matusiak znany też z sukcesów w kolarstwie szosowym.

– Przed zawodami liczyliśmy nawet na medal – ocenia W. Matusiak.

W eliminacyjnym wyścigu Polacy mierzyli się z Czechosłowacją i przegrali.

– Uzyskaliśmy jednak piąty czas i ten wynik kwalifikował nas do ćwierćfinałowej rozgrywki. W niej spotkaliśmy się z Niemcami z zachodu i znów przegraliśmy, odpadając z rywalizacji. W drużynie niemieckiej jeden z zawodników się poturbował, a drużyna dojechała do mety w trzyosobowym składzie. Mimo to uzyskali lepszy od nas wynik, wypychając nas ze strefy medalowej.

Kręczyński w ślady Zielińskiego

Kolarzem niezwykle utalentowanym był Bernard Kręczyński. Wychowanek legendarnego stargardzkiego trenera Bernarda Pruskiego, który był jednocześnie jego wujkiem, trafił pod skrzydła Waldemara Mosbauera w odpowiednim czasie. Zakwalifikował się do czteroosobowej ekipy w wyścigu na 4 km na dochodzenie podczas igrzysk olimpijskich w Monachium w roku 1972. Polski zespół w składzie: Kręczyński, Paweł Kaczorowski, Janusz Kierzkowski i Mieczysław Nowicki zajął czwarte miejsce – był zatem o krok od medalu.

Podczas mistrzostw świata w roku 1973 znów zabrakło mu bardzo niewiele, by stanąć na podium prestiżowej międzynarodowej imprezy. Najważniejszą sportową imprezą roku były torowe mistrzostwa świata w hiszpańskim San Sebastian. Kręczyński jechał tam jako mistrz Polski na 4 km drużynowo, ale w Hiszpanii miał stawić czoła najlepszym torowcom świata w rywalizacji indywidualnej.

Spisał się rewelacyjnie, plasując się na czwartym miejscu. Powtórzył wynik Rajmunda Zielińskiego z Berna, ale znów niewiele brakowało do medalu. Później Kręczyński przeniósł się na szosę, w roku 1974 był kapitanem naszej reprezentacji podczas Wyścigu Pokoju.

Okres największych kolarskich triumfów kolarzy Gryfa przypada na lata 80. ubiegłego wieku. Rok 1981 okazał się wielkim sukcesem szczecińskich kolarzy torowych – Ryszarda Konkolewskiego i Zbigniewa Płatka. Ten pierwszy od lat specjalizował się w rywalizacji na torze, natomiast młodszy o siedem lat Płatek próbował również szczęścia w wyścigach szosowych.

Sukcesy w tandemach

Obaj uznali jednak, że największe szanse na sukces mają w dość mało popularnej dziś konkurencji, ale bardzo lubianej przez kibiców prawie 40 lat temu – kolarskich tandemach. To była do roku 1972 konkurencja olimpijska, a w mistrzostwach świata można było w niej zdobywać medale aż do roku 1995.

Szczecinianie w roku 1981 na mistrzostwa świata do Brna nie jechali w roli faworytów, ale spisali się doskonale. Nie dali rady jedynie reprezentantom gospodarzy Ivanowi Kucirkowi i Pavlowi Martinkowi – obrońcom tytułu oraz Niemcom z zachodu Dieterowi Giebkenowi i Fredemu Schmidtke.

Rok 1982 przyniósł kolejne sukcesy. Wschodzącą gwiazdą kolarstwa torowego był Ryszard Dawidowicz. W wieku 22 lat po raz pierwszy został mistrzem Polski – uczynił to w rywalizacji na 4 km indywidualnie na dochodzenie. Po raz pierwszy też pojechał na mistrzostwa świata i z miejsca stał się jednym z najlepszych specjalistów kolarskiego sprintu na świecie i godnym kontynuatorem torowych tradycji po Zbysławie Zającu.

Mistrzostwa świata w roku 1982 zakończył na szóstym miejscu, ale wiadomo było, że do najlepszych traci bardzo niewiele i przez dwa lata – do następnych igrzysk olimpijskich w Los Angeles jest w stanie osiągnąć sportowy szczyt. Dawidowicz był wzorem staranności, pracowitości i determinacji w dążeniu do celu.

Dawidowicz 12. kolarzem 100-lecia

Przez kilkanaście lat wierny jednemu klubowi i jednemu trenerowi miał w swojej sportowej karierze mnóstwo pecha i na pewno nie osiągnął tego, co mógł. W plebiscycie zorganizowanym z okazji 100-lecia polskiego kolarstwa torowego umieszczono go na 12. miejscu.

Szczecińscy kolarze rok 1984 rozpoczęli z wielkimi nadziejami. W Los Angeles miały być rozgrywane igrzyska olimpijskie, na które ostatecznie polska reprezentacja nie pojechała. Wieloletnie przygotowania, wyrzeczenia i nadzieje sportowców zostały zniweczone w jednym momencie. Polityka ze sportem obeszła się okrutnie i bez pardonu.

Ryszard Dawidowicz, Marian Turowski, Andrzej Sikorski i Ryszard Konkolewski byli wychowankami Waldemara Mosbauera. Szczeciński szkoleniowiec przygotowywał swoich mistrzów do wielkich wyczynów. Wszyscy byli świadomi szansy, jaka przed nimi się otwiera.

– Rysiek Dawidowicz w wyścigu na 4 km na dochodzenie miał w tamtym czasie praktycznie tylko jednego konkurenta na świecie, słynnego Umarasa z Litwy reprezentującego ZSRR – mówi W. Mosbauer. – Obaj spotkali się w półfinale wyścigu w Igrzyskach Dobrej Woli w Moskwie i minimalnie wygrał rywal. Wszyscy mówili, że był to przedwczesny finał i nieoficjalny wyścig o miano najlepszego torowca na świecie. Szkoda tylko, że nie działo się to na igrzyskach.

Rekordzista świata

Ryszard Dawidowicz z Marianem Turowskim, Andrzejem Sikorskim i Stępniewskim z Żyrardowa byli też faworytami rywalizacji na 4 km drużynowo. Swoją klasę potwierdzili dopiero rok po igrzyskach, kiedy w mistrzostwach świata wywalczyli tytuł wicemistrzów świata.

Świetnie przygotowany był też Ryszard Konkolewski, który w zastępczych Zawodach Przyjaźni w Moskwie uplasował się na piątej pozycji w wyścigu na 1 km.

– Dawidowicz w roku 1984 był krótko rekordzistą świata – kontynuuje Mosbauer. – Szczecińscy kolarze wygrywali wiele prestiżowych wyścigów na całym świecie – w Danii, Kolumbii, we Włoszech. Światowy specjalista w jeździe godzinnej Francesco Moser uznawał ich za swoich najgroźniejszych konkurentów.

Rok 1985 był najlepszym rokiem w historii szczecińskiego kolarstwa torowego. Polskie kolarstwo torowe może pochwalić się niewieloma sukcesami, ale o jeden z nich postarali się dwaj podopieczni trenera Waldemara Mosbauera – Ryszard Dawidowicz i Andrzej Sikorski wzmocnieni Marianem Turowskim (zasilił Gryf Szczecin nieco później) i Leszkiem Stępniewskim.

Pierwszy medal od 1924 roku

Szczecińscy kolarze nawiązali do pięknych kolarskich tradycji na torze i powtórzyli wyczyn Szymczyka, Langego, Łazarskiego i Stankiewicza – pierwszych polskich medalistów olimpijskich, którzy wywalczyli srebrny medal w drużynowym wyścigu na 4 km podczas igrzysk olimpijskich w Paryżu w roku… 1924. Szczecińscy kolarze na mistrzostwach świata w kolebce kolarstwa – włoskim Bassano del Grappa też wywalczyli srebro.

Medal mistrzostw świata nie był jedynym sukcesem szczecinian w roku 1985. Wygrali również zawody o Wielką Nagrodę Europy w wyścigu na 4 km drużynowo. Aż pięć razy poprawiali rekord świata w swojej koronnej konkurencji – po raz ostatni podczas mistrzostw świata we Włoszech.

Igrzyska olimpijskie w Seulu w roku 1988 były próbą wymazania sportowej traumy sprzed czterech lat dla szczecińskich kolarzy. W roku 1985 zostali wicemistrzami świata w drużynowym wyścigu na 4 km na dochodzenie. Później nie zbliżyli się już do medalowej lokaty i systematycznie spadali o kilka miejsc w imprezach mistrzowskiej rangi.

– Igrzyska w Seulu miały nas jeszcze zmobilizować – mówi po latach Marian Turowski, członek wielkiej kolarskiej drużyny. – Przygotowania nie przebiegały dobrze. Ja chorowałem praktycznie przez dwa miesiące i na pewno nie byłem optymalnie przygotowany do zawodów.

W Seulu ostatni występ

Drużyna w porównaniu do mistrzostw świata sprzed roku poprawiła się o dwie lokaty, wywalczyła punktowane siódme miejsce i z honorem pożegnała się ze światową czołówką.

– Mieliśmy wtedy po 27, 28 lat i uznano, że jesteśmy starzy i mało rokujący na przyszłość – kontynuuje M. Turowski. – Dziś kolarze w tym wieku dopiero wchodzą w wielki sportowy świat. Ponadto niemal do samego końca nie wiedzieliśmy, kto będzie czwartym zawodnikiem w drużynie. Ostatecznie dokooptowano nam Joachima Halupczoka, świetnego szosowca, ale na torze niestartującego już od kilku lat.

W konkurencji indywidualnej startował jeszcze Dawidowicz, który jechał do Seulu jako piąty zawodnik poprzednich mistrzostw świata. W Korei potwierdził swoją klasę i też zakończył zmagania na piątym miejscu.

– Rysiek zawsze trzymał odpowiedni poziom i nigdy nie zawodził – chwali kolegę Marian Turowski.

Na kolejne sukcesy kolarzy Gryfa czekaliśmy do kolejnego stulecia. Damian Zieliński to była największa kolarska nadzieja ze Szczecina, jaka pojawiła się od czasów Dawidowicza w latach 80. Waldemar Mosbauer od samego początku dostrzegł w kolarzu talent i predyspozycje do ścigania się na najwyższym światowym poziomie.

Pierwszy półfinał MŚ od 70 lat

Celowo zawodnik w młodzieńczych latach nie notował jeszcze wielkich sportowych osiągnięć, był przygotowywany na znacznie większe wyzwania – włącznie z wygrywaniem najważniejszych światowych zmagań. Na igrzyska olimpijskie do Aten w roku 2004 jechał w glorii jednego z lepszych sprinterów na świecie, ale zdawał sobie sprawę, że rywale na zawodach w igrzyskach będą znacznie mocniejsi niż w Pucharze Świata czy na mistrzostwach świata.

– Na dwa, trzy tygodnie przed igrzyskami czułem, że może być ciężko powtórzyć osiągnięcia z wiosny – opowiada D. Zieliński.

W Wielką Sobotę 10 kwietnia 2004 roku Zieliński pokazał kolarskiemu światu swój nieprzeciętny talent po raz pierwszy. Najpierw w półfinale zawodów o Puchar Świata wyeliminował byłego mistrza świata – Niemca Jana van Eijdena, a potem w finale odniósł sensacyjne zwycięstwo nad jednym z bardziej utytułowanych sprinterów ostatnich lat – Francuzem Florianem Rousseau.

– Rousseau pokonałem później jeszcze dwukrotnie, podczas mistrzostw świata w Melbourne – dodaje Zieliński.

Był pierwszym Polakiem od 70 lat, który zakwalifikował się do półfinału mistrzostw świata w sprincie.

– Przebojem wdarł się do światowej elity w tej „królewskiej” konkurencji – mówi klubowy trener kolarza Waldemar Mosbauer. – Od początku miał dobre predyspozycje do szybkiego kręcenia. Potrafił wykonać 260 obrotów na minutę! Naszym szefem był profesor genetyki Jan Lubiński, bo wiedzieliśmy, że o naturalne talenty trzeba dbać szczególnie. Pilnowaliśmy, żeby przy panującej w młodszych kategoriach wiekowych „punktomanii” nie przeforsować go, by nie zatracił tej szybkości.

Zieliński w ćwierćfinale olimpijskiego sprintu trafił na Niemca Rene Wollfa. Przegrał z nim, a następnie toczył walkę o miejsca 5-8. Ostatecznie zajął siódmą lokatę.

– Byłem wtedy jeszcze młodym zawodnikiem i sądziłem, że będę miał okazję do rewanżu – wspomina Zieliński. – Z siódmego miejsca nie robiłem tragedii, bo zdawałem sobie sprawę, że przegrałem z wielkimi kolarzami.

Zieliński startował jeszcze w dwóch igrzyskach olimpijskich – Londynie i Rio de Janeiro, do Pekinu pojechali jego koledzy klubowi Kamil Kuczyński i Rafał Ratajczyk. Ten drugi przekonał się, że rywalizacja olimpijska przebiega w zupełnie innych okolicznościach niż inne prestiżowe zawody. Do Pekinu jechał jako wicemistrz świata, ale zawody zakończył dopiero na 11. pozycji. ©℗ 

Wojciech PARADA

REKLAMA
REKLAMA

Dodaj komentarz

HEJT STOP
0 / 500


REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA