Rozmowa z prof. dr hab.Ireneuszem Kojderem, ordynatorem Kliniki Neurochirurgii i Neurochirurgii Dziecięcej w Samodzielnym Publicznym Szpitalu Klinicznym nr 1 Pomorskiego Uniwersytetu Medycznego w Szczecinie
– Od lat zwraca pan uwagę na pewien ważny problem w systemie opieki zdrowotnej.
– Kilkadziesiąt lat pracy doświadczyło mnie wieloma problemami i zjawiskami pozytywnymi i trudnymi. Medycyna współczesna jest bardzo obciążona – bo jest wysoka rozpoznawalność chorób, a to często prowadzi do obniżenia czasozależnej refleksyjności spotkania z poszczególnym chorym. Przykład: jeszcze dwadzieścia lat temu w naszym regionie była tylko ta klinika neurochirurgii, w której teraz rozmawiamy, wykonywaliśmy około 400-500 operacji rocznie. Teraz tych operacji mamy ponad 1700, a oprócz tego podobnie mają również koledzy w WSZ Arkońska, także niedawno powstał oddział dziecięcy w Zdrojach, są jeszcze oddziały w Gryficach i w Koszalinie. Rozwój medycyny sprawił, że możemy zrobić więcej w sytuacjach chorobowych, które wcześniej uznawaliśmy za nieoperacyjne. Najpierw jest przyśpieszona często diagnoza, potem intensywne leczenie pierwszego uderzenia, a następnie jest problem. Bo choremu nadal często coś dolega, bo pozbawiony jest spotkania wyjaśniającego, terapeutyzującego, na które lekarz nie ma czasu. A pozostają pacjenci, którzy są nierzadko w złym stanie, którzy są mało lub całkiem niesamodzielni. Często jest tak, że rodzina nie chce albo nie może się nimi zaopiekować, są też bezdomni. Niekiedy dochodzi do tragicznych sytuacji. Jak np. z czternastoletnim chłopcem, który był po operacji nowotworu złośliwego kręgosłupa inwalidującego go. Był odwiedzany przez krewnych, ale gdy zbliżył się czas wypisania do domu, rodzina przestała przychodzić. Nie wiedzieliśmy, co się dzieje. A on płakał – bo wiedział, że rodzina go już u siebie nie chce, bo jest za dużym ciężarem.
– Co można poradzić w takich przypadkach?
– One oznaczają katastrofę! Kiedyś niechlubnie popularny był niewybredny dowcip, który można streścić tak: „Oni mogą przechodzić skrzyżowanie na czerwonym świetle, bo są nieprodukcyjni, są ciężarem”. Tymczasem w krajach, w których ceni się pieniądze, jest inaczej. Pobyt w mojej klinice np. kosztuje dziennie ok. tysiąca złotych, do dwóch tysięcy. W domu dla przewlekle chorych natomiast kilka tysięcy – ale za miesiąc. Przez to, że nie tworzymy tych domów, obciążamy też budżet państwa. Sensowną koncepcją może być taka: w krajach zachodnich są tak zwane szpitale B, dokąd idzie chory po okresie bezwzględnej zależności chirurgicznej, tam są ściągane szwy, tam jest wstępna i dalsza rehabilitacja. Takich miejsc w Polsce i w innych krajach naszego regionu nie ma. Wykorzystajmy zatem to, co już robi każdy urząd wojewódzki – mianowicie codziennie zbiera z całego regionu informacje o liczbie wolnych miejsc w oddziałach reanimacyjnych. Wzorem tego można, skategoryzowawszy chorych, którzy wymagają pomocy po leczeniu pierwszego rzutu, podzielić na trzy grupy: niesamodzielnych oddechowo, chorych, którzy są samodzielni pod tym względem, ale są obłożni, oraz chorych z niedużymi deficytami. Następnie można ogłosić kategorię wymogów i skierować je na podmioty takie jak zamknięte „nierentowne” szpitale powiatowe, zakłady związków wyznaniowych, niepubliczne ZOZ-y – i wytworzyć zasób łóżek kategorialnie pogrupowanych do poszczególnych stanów ciężkości znany na bieżąco służbom kryzysowym urzędu wojewódzkiego. Takie podmioty mogłyby nawet absorbować środki niepubliczne.
– W jaki sposób?
– Przykład: jest leciwy pan, który ma dwóch synów w Anglii, który też po operacji nie może wrócić do domu. Trafia więc do ośrodka, w którym byłby rehabilitowany. I taki ośrodek mógłby również absorbować środki od tych synów, bo dla nich alternatywą byłby powrót tutaj albo godzenie się na zaniechanie, które prowadziłoby do pogorszenia stanu ich ojca.
– Jakie są reakcje na pana pomysł?
– Długo nie było żadnych. Rozwiązanie systemowe wymagałoby intensywnej pracy, w tym sejmowej, a o zgodę niełatwo. Ale pojawiło się światełko w tunelu. Wicewojewoda Marek Subocz wysłuchał dyrektora szpitala i mnie. Wszczęto pewne działania. Władze uczelni podjęły zamysł tworzenia w Policach ośrodka, który zawierałby chorych, o których opowiadałem. Trzeba pamiętać o bardzo ważnej rzeczy: zatkanie klinik chorymi, których nie można przekazać do rehabilitacji, utrudnia napływ nowych pacjentów. A to powoduje, że lekarz, który ma dyżur, jest często jak sprzedawca w pustym sklepie. Bez rozwiązania tego problemu nie ma rozwiązania problemu opieki zdrowotnej również właśnie w odniesieniu do tych pacjentów, którzy dopiero czekają na operację. Znalezienie dobrej formuły dla przewlekłej opieki leczniczo-rehabilitacyjnej po okresie leczenia w szpitalu jest równie istotne – jeśli nie istotniejsze – jak rozwój nowych technologii.
– Zmieńmy temat. Zajmuje się pan neurokognitywistyką. Co to za dziedzina?
– Są dwa rodzaje nauki: humanistyczna i empiryczna. Między nimi dokonuje się permanentny rozziew zauważany już (Snow i in.) w połowie ubiegłego wieku, a w medycynie od początków awansu medycyny jako nauki opartej na dowodach – XIX/XX w.
(Virchow). Filozofowie lekceważą empiryków, empirycy twierdzą, że filozofowie bajdurzą. Natomiast potrzebny jest szerszy ogląd pacjenta. Potrzeba pojawienia się trzeciej kultury – mieszanki humanistycznej i empirycznej. Neurokognitywistyka to nauka o mózgu jako narzędziu poznania. Teraz jest bardzo wielkie zainteresowanie neurobiologią. Jest mnóstwo wykładów, sympozjów na ten temat. Mózgiem zajmujemy się po to, aby poznać swój własny, ale także po to, by poznać umysł innego człowieka, aby nim manipulować lub mu pomóc. Temu służą takie zagadnienia jak neurony lustrzane, jak empatia, filozofia umysłu i jego predykaty neurobiologiczne. Mamy nową erę charakteryzującą się rozwojem technologicznym, dającą nam nowe narzędzia, w tym czynnościowe neuroobrazowanie. Jest też bardzo wiele osiągnięć, które zaprzeczają nierzadko temu, co twierdzono wcześniej. Kiedyś uznawano np., że rodzimy się z pewną liczbą komórek nerwowych, które potem już tylko umierają (Cajal – nagroda Nobla 100 lat temu). Natomiast od niedawna wiemy, że nowe komórki nerwowe nadal się tworzą w każdym i to późnym wieku – jest to neuroneogeneza i stanowi element plastyczności mózgu.
– Pana zainteresowania są zinstytucjonalizowane?
– Rektor powołał Zakład Neurokognitywistyki Stosowanej. Założyliśmy Pomorskie Towarzystwo Neurokognitywistyki, którego teraz prezesem jest dr Dariusz Jeżewski. Towarzystwo współorganizuje ogólnopolski konkurs wiedzy o mózgu dla licealistów z całej Polski, przyjeżdżają m.in. z Gdańska, Krakowa, Warszawy. Towarzystwo uczestniczy w corocznej konferencji neuropedagogicznej organizowanej w ZCDN. Prowadzimy specjalny program badawczy nad kognitywną rolą móżdżku. Wcześniej prowadziliśmy kilka projektów europejskich szkoleniowo-dydaktycznych. Moim zamysłem jest, aby kurs z zakresu wiedzy o mózgu był powszechny dla osób m.in. z kadry kierowniczej. Dzięki tej wiedzy będą efektywniej kierowały swoimi zespołami.
– Dziękuję za rozmowę.
– Dziękuję również. ©℗
(as)
Fot. Ryszard PAKIESER