Cały ten salon jest w twarzach, wyrazistych, intrygujących, przykuwających uwagę. Z naprzeciwka spogląda zamyślony Jerzy Duda-Gracz, spod sufitu zerka dziewczyna z perłą Vermeera, wokół znane twarze szczecińskich lekarzy, jest ich tutaj najwięcej. „Jestem jedynym lekarzem, który portrety swoich kolegów powiesił w swoim salonie” – śmieje się dr Mieczysław Chruściel, znany lekarz i jednocześnie z Bożej łaski malarz, jak się podpisuje.
Dlaczego portrety? Nie tylko dlatego że – jak odpowiada – jakoś mu to wychodzi, ale również dlatego że portret wydaje się być lepiej emocjonalnie przyjmowany przez odbiorcę, bo jest związany z konkretną osobą. Bo też emanuje ze ściany dobrą energią, rzec można by, że twórcy i modela. Dlatego jeszcze że w portrecie otrzymujemy kawałek serca, część czyjejś duszy i chwilę czyjegoś życia, tę chwilę, w której akurat w oczach odbiło się światło, a twarz skryła może jakąś ulotną myśl.
– I jeszcze ten urok osoby, to wspaniałe uczucie, gdy się maluje człowieka, którego darzy się niekłamanym szacunkiem i sympatią – dodaje doktor Chruściel. Bonus z portretowania to obcowanie z ciekawymi ludźmi.
A na początku było tak: w pewnym domu mieszkał chłopiec, który bardzo chciał być malarzem, jak mieszkający po sąsiedzku sędziwy, biedny, ale szczęśliwy artysta. ©℗
Cały artykuł w „Kurierze Szczecińskim”, e-wydaniu i wydaniu cyfrowym z 14 września 2018 r.
Tekst fot. Elżbieta Bruska