Piotr Schmidt, czyli Ten Typ Mes, artysta mający papiery na ubieganie się o miano najlepszego polskiego rapera, wydał właśnie debiutancką powieść zatytułowaną „Dwa psy przeżyły”. Debiut trudno uznać za do końca udany, ale też i wstydzić się nie ma czego. Z zainteresowaniem poczekam na następną książkę Schmidta. Na razie Mes zainspirował mnie do udzielenia dwóch dobrych rad, takich od prawdziwego fana.
Informacja dla niezorientowanych: nie każda płyta Mesa jest wybitna – jak album „Trzeba było zostać dresiarzem” sprzed sześciu lat, który niewątpliwie przejdzie do historii polskiej kultury – ale każda jest ważnym wydarzeniem. Warszawski raper perfekcyjnie posługuje się językiem polskim, ze swoim głosem potrafi zrobić niemal wszystko, kipi charyzmą, a ze słuchaczami dzieli się pełną paletą emocji. Jest i ekshibicjonistą, który zdradza nam tajemnice alkowy i przybliża skomplikowane relacje z ojcem, i kąśliwym socjologiem codzienności, który w nieoczywisty sposób analizuje dresiarską mentalność, i poetą pełną gębą, jak w świetnym, dalekim od rapu kawałku „Odkąd umarłem” z ostatniego minialbumu „Biały tunel”. Jest też niestrudzonym eksperymentatorem. Kimś, kto ciągle stara się wymyślić siebie na nowo. Wiecznym debiutantem. Jego kolejne płyty skonstruowane są w taki sposób, żeby różniły się od poprzednich, co oczywiście niekiedy prowadzi na manowce, w rejony zwykłego dziwactwa, ale taka jest nieuchronna cena uciekania do przodu.
To ucieczka nie tylko w ramach hip-hopu, ale coraz częściej poza granice gatunku. Z ostatnich posunięć muzycznych Mesa, ale też i z jego wywiadów wynika, że Schmidt coraz gorzej czuje się jako raper, że potrzebuje, aby jakaś wysoka rada wybitnych autorytetów przybiła mu stempel „prawdziwego artysty”. Stąd pisanie tekstów dla wokalistów takich jak Kortez czy Krzysztof Kiljański, stąd coraz częstsze podróże, często ze znakomitym skutkiem, na zupełnie inne terytoria muzyczne (od punka po muzykę alternatywną). Powieściowy debiut był kwestią czasu.
Książka „Dwa psy przeżyły” opowiada o trzydziestotrzyletnim Walterze, coraz bardziej sfrustrowanym producencie muzycznym. Zaczyna się tak: „Na początku wcale nie chodziło o zamordowanie szkodnika. Wszystko zaczęło się od myśli samobójczych”. Osłuchani w twórczości Mesa fani od razu rozpoznają jego charakterystyczny styl – język literacki miesza się z ulicznym, jadowite złośliwości towarzyszą rozbudowanym metaforom, nie brakuje też ponurego poczucia humoru. Co najważniejsze, Mes nie kombinuje na siłę, tak jak mu się to zdarza w swoich słabszych utworach muzycznych, prowadzi narrację, do pewnego momentu, w zdyscyplinowany sposób.
Najlepsza w tej książce jest skala mikro. Mes interesująco zbudował wątek rodzinny, z milczącym ojczymem Ślązakiem w jego centrum. Bardzo dobre są kadry z celebrycko-knajpianej Warszawy: te wszystkie barowe interakcje, przegrane bójki, groteskowe romanse i pożałowania godne gwiazdy internetu. Narastająca frustracja narratora światem, który go otacza, wydaje się wiarygodna.
Mesa gubią jednak, kolejny raz w jego karierze, wielkie ambicje. Zamiast trzymać się bohaterów, ich emocji i ich losów, postanawia dowieść nam wszystkim, że ma też wiele interesujących przemyśleń na tematy ogólnospołeczne. I w drugiej części powieść rozsypuje mu się na rozważania o polityce, Polsce, cywilizacji. Na każdy z tych tematów przepoczwarzający się w pisarza raper ma jakąś Teorię i nie waha się z nami nimi dzielić. Już mniejsza z jakością tych diagnoz. Niektóre z nich są ciekawe, inne wprawiają w zakłopotanie i przypominają wspólny kawałek Pezeta i Mesa właśnie, w którym Pezet wyzłośliwiał się na temat niektórych kolegów z branży: „I słucham kawałków w stylu przepisałem Wyborczą”. Bardziej chodzi o to, że nie zawsze trzeba wykładać swoje refleksje kawę na ławę. Chęć bycia zanadto mądrym rzadko popłaca. Zazwyczaj lepiej zaufać samej narracji. Ona może zaprowadzić do miejsc, do których żadna teoria – nawet najbardziej prowokacyjna i oryginalna – nawet się nie zbliży.
To była pierwsza rada. Teraz druga. Mes ma nie tylko olbrzymi talent. Ma też kompleks. Warszawiak zdaje się hołdować przekonaniu, że osiągnięcie sukcesu w literaturze ma o wiele większą rangę niż osiągnięcie sukcesu w hip-hopie. Otóż nie. Wybitny raper waży dokładnie tyle samo co wybitny prozaik. Mamy prawo sformułować tę ocenę właśnie dzięki twórcom takim jak Mes, którzy pokazali, że utwory hip-hopowe mogą być prawdziwymi dziełami sztuki, pełnymi finezji, głębi i ciężaru. Byłoby zdrowo, gdyby Piotr Schmidt o tym pamiętał, gdy tak na złamanie karku gna przed siebie. ©℗
Alan Sasinowski
Fot. Piotr Bieniecki