Po „Toksynie”, pierwszej powieści Sławomira Jastrzębowskiego, redaktora naczelnego „Super Expressu”, nie spodziewałem się niczego dobrego – w sceptycyzmie utwierdzały wywiady z dziennikarzem, w których popisywał się banalnym cynizmem medialnego gracza przekonanego, że doskonale wie, jak tworzyć skandal i jak nim zarządzać. Tymczasem jego proza się broni, jest zręczna i niekiedy zabawna. Dostarcza rozrywki, nie obrażając inteligencji.
Narratorem „Toksyny” jest Sławciu – nakoksowany, uzależniony od wszystkiego, od czego można być uzależniony, bogaty i tandetny załatwiacz wykonujący brudną robotę dla wpływowych mieszkańców Warszawy. Opakowany w drogi garnitur, z zegarkiem za wiele tysięcy dolarów na ręce, Sławciu sunie w nowym bmw 750 przez kolejne kręgi piekła, uprawiając brutalny seks, tłukąc niepełnosprawnych chłopców, zlecając gwałty, doprowadzając do samobójstwa i wikłając się w ponure zbrodnie. Jednocześnie przeżywa ekscentryczny romans z Kasią, która jest, a jakże, zdeklarowaną masochistką i uwielbia jak się na nią pluje i jak się ją bije.
Katalog obrzydliwości, jaki rozwija przed czytelnikiem naczelny „Super Expressu”, budzi oczywiście półuśmiech, a nie żadną odrazę. Redaktor naczelny „SE” nie przekracza żadnej granicy, której nie przekroczono by już wielokrotnie wcześniej i to dawno temu. Ostatecznie największy dyskomfort wywołuje moment, w którym kochanka Sławcia każe mu nie myć się przez dwa dni, żeby mogła go potem wąchać. Wydaje się to o wiele bardziej wstrętne niż najplugawsza zbrodnia. Pewnie mówi to coś istotnego o wrażliwości odbiorcy literatury w społeczeństwie konsumpcyjnym, ale nie wiem dokładnie co.
Jastrzębowski umie pisać – wśród polskich prozaików nie jest to wcale rzecz tak oczywista, jakby się mogło wydawać laikowi. Rozumie, że w literaturze rozrywkowej chodzi o to, aby nie nudzić. Aby jedno atrakcyjne zdanie prowadziło do następnego atrakcyjnego zdania. Bywa błyskotliwy: „W zasadzie już nie wiem, czy chce mi się mówić, ale myślę, że posłucham, co mówię, to będę wiedział, co myślę”. Potrafi rozbawić, jak w scenie w McDonaldzie, gdy młodzi mężczyźni, „nieskazitelni i kryształowi”, współcześni powstańcy warszawscy, ruszają na odsiecz Kasi, bitej przez Sławcia – i gdy ich misja ratunkowa przybierze nieoczekiwany obrót.
„Toksyna” nie jest żadną demaskatorską opowieścią o styku polityki i mediów, nie odsłania także ciemnej strony Warszawy – jest zbyt przejaskrawiona, żeby oczekiwać od niej wartości poznawczych. Z tezą, że przygody Sławcia to w istocie skowyt o podstawowe wartości, też bym się nie wygłupiał. Tak naprawdę „Toksyna” jest literaturą o literaturze. Nie chodzi wcale o to, że Jastrzębowski, cokolwiek mechanicznie, naszpikował wulgarny monolog Sławcia dziesiątkami cytatów i kryptocytatów – od Lermontowa, poprzez Ginsbega po Chucka Palahniuka. Najważniejsze jest to, że od początku autor pokazuje szwy rzeczywistości, którą wykreował. Narrator jest z premedytacją ustylizowany na antybohatera, który w różnych mutacjach pojawia się w rozmaitych dziełach kultury popularnej, ponadto jest obdarzony bardzo podejrzaną i bardzo literacką nadświadomością. Właściwie nie jest bohaterem, jest czystą retoryką – trochę jak Silny z „Wojny polsko-ruskiej” Doroty Masłowskiej. Autorowi nie wystarcza, że Sławciu stanowi pewną ironiczną wariację na jego, autora, temat – wprowadza także postać redaktora naczelnego tabloidu, którego również można identyfikować z Jastrzębowskim. Sztuczność tego, co dzieje się w „Toksynie”, podkreślają nieprawdopodobne zdarzenia takie jak uleczenie niepełnosprawnego chłopca przez pobicie go czy scena, w której Kasia przenika do umysłu Sławcia. Nie ma żadnego świata przedstawionego, nie ma zdeprawowanej Warszawy i Sławcia – jest tekst i tylko tekst. Stworzenie prawdziwie obrzydliwej rzeczywistości jest niemożliwe, ale można stworzyć opowieść o tworzeniu takiej rzeczywistości. Ta spowita aurą skandalu obsceniczna książka mogłaby być podstawą ciekawej dyskusji na polonistycznym seminarium poświęconym postmodernizmowi w wersji pop.
Do tych filologicznych gier dodajmy, że degenerat i koksiarz Sławciu dysponuje także przemyśleniami na temat… współczesnej polskiej literatury. W pewnym momencie wygłasza tyradę przeciwko niej. Oto jej fragment: „Te powieści polskie współczesne, te takie mięciochy, te słabizny właśnie, umęczone te litery i te rozdziały”. Tak, tak. Może i Patryk Vega – tak jak odgraża się na okładce książki – zrobi na podstawie „Toksyny” serial, ale na razie stawką jest rzecz z zupełnie innego porządku: gdy odsunie się na bok wszystkie jego grepsy, okaże się, że Sławomir Jastrzębowski pragnie uznania jako pisarz.
Oto morał: ta cała nieszczęsna instytucja literatury – jakże staroświecka, jakże sponiewierana, jakże dziadowska na tle nowych mediów – znowu wygrywa; nawet szef jednej z dwóch największych polskich gazet codziennych, któremu pisanie powieści do niczego nie jest potrzebne, uległ jej sile, uznał jej reguły i sprawnie zagrał według nich. To rozczulające. To, w ostatecznym rozrachunku, optymistyczne. ©℗
Alan SASINOWSKI