Rozmowa z Jackiem Jekielem, dyrektorem szczecińskiej Opery na Zamku
– Czy kultura i instytucje kultury przetrwają pandemię, szczególnie przy obostrzeniach 25 procent zapełnionej widowni?
– Nie przetrwają bez wsparcia publicznymi pieniędzmi. Chciałbym, żeby wszyscy decydujący o rozdziale tych środków mieli świadomość, co to oznacza, gdyby kultura nie przetrwała. I żeby nie traktowali nas jak w piramidzie Maslowa, że pójście do muzeum, teatru czy opery jest mniej ważną koniecznością niż kupienie masła czy chleba.
– Czasami pojawiają się opinie, że teatry nie mają co narzekać, bo przecież wszyscy tu mają etaty i nawet, kiedy nie grają, to dostają pensję.
– To jest myślenie kategoriami wynikającymi z braku wiedzy. Kluczowa kwestia jest taka, że kultura jest ogromną maszynerią naczyń połączonych. Wynagrodzenie artystów zależne jest od liczby prób i spektakli. Jeżeli nie grają, to są na „chudej” pensji, na poziomie minimalnego wynagrodzenia. Do tego poza osobami zatrudnionymi w takiej instytucji jak Opera na Zamku jest gigantyczna liczba kooperantów. Jak w każdej dużej firmie. Pamiętam, gdy kiedyś odbyła się dyskusja dotycząca upadającej stoczni i mówiono wtedy, że stocznia to jedno, ale jest jeszcze tysiące kooperantów, którzy również splajtują. Z nami jest tak samo. Angażujemy z zewnątrz mnóstwo artystów – muzyków, śpiewaków, reżyserów, chórzystów. Jeśli gramy mniej albo w ogóle, to choć cała infrastruktura funkcjonuje, to środowisko artystyczne nie ma pieniędzy na życie. Panika tak się dynamizuje, że wszyscy zaczynają się lękać powrotu do wariantu marcowego zamknięcia. To byłoby tragiczne dla kultury. Ja chcę grać, a dbałość o standardy bezpieczeństwa jest dla mnie większym nakazem niż wszystko inne.
– Kiedy rozmawialiśmy kilka tygodni temu, zapewniał pan, że teatry są bezpieczne. Jak zatem teraz przebiega wizyta widza w Operze na Zamku?
– Teraz też zapewniam: są bezpieczne. Widz wchodzi do teatru, musi być w maseczce. Ma mierzoną temperaturę przez kamerę termowizyjną. Jeśli ktoś ma podwyższoną albo nie chce założyć maseczki, musimy mu powiedzieć: „Przepraszamy, ale może nie tym razem”. Te standardy chodzenia w maseczce, choćby na korytarzach, w windzie czy toaletach, muszą być zachowane. Bardzo tego pilnujemy. Na widowni standardy dystansu były wyraźne, jeszcze zanim weszliśmy do żółtej strefy i na widowni mogło być 50 procent widzów. Moim zdaniem teraz nic się nie zmieniło, jeśli chodzi o bezpieczeństwo publiczności i artystów. Zespoły niemieckich naukowców przebadały we wrześniu i na początku października zasady bezpieczeństwa mające ochronić publiczność przed infekcją koronawirusem podczas spektakli w monachijskiej Staatsoper. Doszli do wniosku, że kiedy widzowie siedzą w maskach, to cyrkulacja powietrza na sali jest taka, że nie ma możliwości zakażenia się czymkolwiek, w tym COVID-em. Zatem teatr jest bardzo bezpiecznym miejscem. Tu bym apelował, by pracownicy teatrów mogli mieć raz na jakiś czas robione testy na koronawirusa. To znakomicie wpłynęłoby na morale załogi. W niektórych firmach testy wykonywane są dość powszechnie. Moi koledzy zza Odry, z tamtejszych teatrów, są regularnie testowani. Tak samo jest w Austrii. Teatry to duże zbiorowiska ludzkie i od czasu do czasu można wydać publiczne pieniądze na przetestowanie pracowników. W całej Europie powszechne są testy antygenowe, szybkie i dające 95 procent skuteczności. A u nas tego nie ma. Rozważam więc przeprowadzenie darmowych testów dla wszystkich swoich zespołów, bo nie mamy żadnego wsparcia ani ze strony ministerstwa, ani inspekcji sanitarnej. Do tego atmosfera wśród polityków jest taka: „jest źle i będzie gorzej”. To nie pomaga kulturze. Na razie nie wiemy, jak rozwinie się sytuacja. W naszym województwie realia są inne niż w Krakowie czy Warszawie, bo jest zdecydowanie mniej zachorowań, a wrzucono nas wszystkich do jednego wora.
– Dziękuję za rozmowę. ©℗
Monika GAPIŃSKA
Fot. Sebastian Wołosz