Poniedziałek, 23 grudnia 2024 r. 
REKLAMA

Dom pełen zacności

Data publikacji: 26 stycznia 2016 r. 21:33
Ostatnia aktualizacja: 08 listopada 2018 r. 02:42
Dom pełen zacności
 
W dorobku reżyserskim Jacka Bunscha ma Witold Gombrowicz miejsce główne, obok Witkacego bodaj najważniejsze. Pamiętnik Stefana Czarnieckiego wystawiony przez niego na nowo otwartej scenie szczecińskiego Zamku jest niewątpliwym dowodem na trwałość tych fascynacji, ale też - co może zaskoczy tych, którzy by w autorze Ferdydurke widzieć chcieli kontrowersyjnego, lecz trochę już przykurzonego pogromcę naszych narodowych mitów - na mocną i dotkliwą aktualność samego Gombrowicza. 

Przedstawienie zbudowano z dwóch opowiadań, tytułowego oraz Na kuchennych schodach. Oba wchodzić miały w skład debiutanckiego Pamiętnika z okresu dojrzewania (1933), ale że tę edycję finansował ojciec autora, młody Gombrowicz nie zdecydował się na włączenie do niej drugiego - śmiałego obyczajowo - mogącego, jak sądził, urazić sponsora. Opublikował je dopiero po śmierci ojca, a razem ukazały się oba dopiero po wojnie, w tomie Bakakaj(1957), ugruntowując główny nurt Gombrowiczowskiej problematyki, wytyczany przez poszukiwanie „człowieka w Polaku” oraz burzenie społecznych i kulturowych form, za którymi skrywa się ludzka natura.

Bohaterem Pamiętnika… jest syn szlachcica, hołdującego narodowym i religijnym wartościom, a w istocie - będącego wzorem ksenofoba i nienawistnika, oraz bogatej Żydówki, która przeszła na katolicyzm - popadając przy tym w dewocję i nienawidząc świata podobnie jak jej mąż - młodzieniec nie potrafiący sobie poradzić z tym pogmatwanym dziedzictwem. Na schodach… zaś to historia urzędnika MSZ, którego życiowa pozycja i dyplomatyczna profesja zupełnie nie licują z ukrytymi - choć raz po raz ryzykownie odkrywanymi żądzami - a dokładniej: pociągiem do kobiet niskiego stanu, służących o „grubych łydach”.

Uniwersalność - przynajmniej na polskim gruncie - pierwszego z tych opowiadań, była już zauważona przez teatr (m.in. przez Bunscha właśnie, który przeniósł je na scenę w Katowicach, a ostatnio przez Piotra Cieślaka, który wystawił Pamiętnik… w kierowanym przez siebie Teatrze Studio), po drugie sięgał on również, choć rzadziej i mniej spektakularnie (było słuchowisko, a dwa lata temu monodram Dariusza Sosińskiego). Jacek Bunsch nie starał się - na siłę - wykreować z obu tekstów wspólnej fabuły czy scenariusza, ale wpisując je w jedno - złożone z dwóch części - przedstawienie, i powierzając w obu rolę główną - Stefana oraz Filipa - Sławomirowi Kołakowskiemu, uczynił z nich opowieść na tyle spójną, że można ją oglądać jako jedną narrację. Układającą się w życiorys - od dzieciństwa przez młodość po wiek męski - zagubionego w swej tożsamości Polaka, inteligenta, a i „zacnego” obywatela, dla którego głównym punktem odniesienia jest Dom. 

Nie bez kozery w prostej, ale sugestywnej scenografii właśnie dom - rodzinny, a z czasem gniazdko małżeńskich spełnień - stanowi symboliczne centrum wydarzeń. Dwie umieszczone z przodu sceny ramy/ekrany, w których ukazują się portrety - groteskowo wykrzywione twarze rodziców Stefana - Matki (Krystyna Maksymowicz) i Ojca (Wiesław Lewoc), a potem kobiet Filipa - jego żony (Sylwia Różycka) i „sługi do wszystkiego” (Krystyna Maksymowicz) - to tego domu tradycyjne znamiona i - nomen omen - ramy właśnie. Zwłaszcza w pierwszej części spektaklu obrazy owe - których „tajemnice” podkreśla światło - świetnie grają z jego sensami. 

Trzeba jednak powiedzieć, że choć zamysł reżysera - połączenie tekstów - broni się myślowo, to scenicznie jest mniej przekonujący. Udana część pierwsza - bardzo „Gombrem" przepojona, spójna stylistycznie, wykorzystująca teatralność groteski - dominuje nad drugą, w której obyczajowa fabuła ciągnie w stronę erotycznej farsy. Owszem, Bunsch daje widzowi znaki, że to w istocie dwie strony tego samego medalu (obrazu): część pierwsza jest mroczna (również dosłownie), druga ukazana w jasnym świetle; pierwsza - zbudowana na zderzeniu patosu z ironią, druga - na kontraście intymności z wulgarnością. 

O ile jednak w historii Stefana - obarczonego arcy-polskim dziedzictwem (nawet imię i nazwisko ma takie, jak słynny hetman) zakłóconego domieszką żydowskiej „rasy” - znaki te są czytelne, stawiane konsekwentnie (mocno przerysowane role rodziców oddają nie tyle odmienność ich charakterów, ile właśnie stereotyp obu postaci, a zarazem - stereotypy w postrzeganiu świata przez pryzmat polskości), o tyle w historii Filipa - żywa akcja przydaje jej szybko cech komedii z pieprzykiem, której dosłowność (dybiący na „sługi” Filip obnaża się przed nimi rozchylając poły płaszcza, a kładąc się z żoną do łóżka faktycznie rozbiera się do gatek) bawi wprawdzie widza, ale gubi istotę sprawy. W efekcie między obu częściami - oddzielonymi od siebie przerwą, co jeszcze wrażenie wzmacnia - powstaje pęknięcie, a całości brak silnej klamry, która spięłaby spektakl, nie tylko formalnie, ale i myślowo.

A szkoda, bo zamkowy Pamiętnik Stefana Czarnieckiego mógłby być spektaklem znakomitymChoć i tak jest godny polecenia. Zrobiony żywo, brzmi współcześnie i dobrze wpisuje się w niełatwą przestrzeń Teatru Piwnica przy Krypcie - wydobywając z jej naturalnych ograniczeń i klimatów to, co ważne u Gombrowicza: kontrast między „wysokim” i „niskim”, prawdziwym i sztucznym.  Bunsch, wytrawny i doświadczony inscenizator jego (nie zawsze teatralnych) dzieł, umiejętnie wprowadza tu ich charakterystyczną poetykę. Udaje mu się to, jak wspomniałem, zwłaszcza w części pierwszej - w której nie brak choćby „dutknięć” i min (patrz Ślub i Ferdydurke), jakimi postaci usiłują się wzajem pokonać i zdominować - choć i w drugiej pamięta o mechanizmach, które napędzają Gombrowiczowski świat walczących ze sobą form (patrz: finał i scena zmagań żony ze służącą, które kotłują się w zwolnionym tempie, jakby złączone w jedno ciało). Pomagają mu aktorzy - i znów: zwłaszcza w pierwszej odsłonie - tworzący wyraziste figury bohaterów. 

Na osobną uwagą zasługuje Sławomir Kołakowski, szczególnie jako tytułowy bohater, zmagający się z „tajemnicą” swego pochodzenia. Jego Stefan - groteskowo zabawny i tragikomicznie egzaltowany, pochłonięty rozwiązywaniem zagadki rodzinnego domu, której pozorna zagadkowość jest w istocie kpiną ze stereotypów „prawdziwego patriotyzmu” (jakże to dziś aktualne!), i starający się z całych sił wpisać w obowiązujące aktualnie konwencje polskości - ma w sobie coś z Piszczyka, pamiętnego bohatera Zezowatego szczęścia Munka. 

Gorliwy w swych staraniach, by nie być „szczurem bez maści” (powstałym z krzyżówki czarnej oraz białej rasy ojca i matki) śmieszny i smutny, pokraczny, ale niekiedy prostujący się - w swoim przynajmniej mniemaniu - pod wpływem obowiązujących wyobrażeń o wzniosłości, o miłości do ojczyzny i kobiety, jawi się jako swoisty wyrzut sumienia dla naszych, coraz bardziej dziś „rasowych” ciągot do „Polski dla Polaków” i narodowych mitów, które uświęcają Swoich, a wykluczają Innych. Warto wsłuchać się w słowa, którymi rozpoczyna swój pamiętnik: „Urodziłem się i wychowałem w domu pełnym zacności, ze wzruszeniem wybiegam ku tobie - dzieciństwo moje!”. Jest w nich rozpaczliwe zakłamywanie domowej prawdy, któremu wtóruje szyderczo rozpoznanie z obserwacji Na kuchennych schodach: „Biada temu, kto porzuci swój brud dla cudzych czystości, brud jest zawsze swój, czystość zawsze cudza”. 

ADL

REKLAMA
REKLAMA

Dodaj komentarz

HEJT STOP
0 / 500


REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA