Poniedziałek, 23 grudnia 2024 r. 
REKLAMA

Pionierskie lata

Data publikacji: 19 września 2016 r. 12:38
Ostatnia aktualizacja: 19 czerwca 2018 r. 17:47
Pionierskie lata
 

Z całą pewnością Jerzy Szałajko należy do pionierów. I to w sensie sportowym oraz żeglarskim jak i w życiu. W marcu przyszłego roku na jego rocznicowym torcie z pewnością zapłonie dziewięćdziesiąt świeczek i będzie to wyjątkowo uroczysta chwila.

Tymczasem, aby dojechać do naszego rozmówcy, który mieszka w Brzozowie, najpierw trzeba skręcić w Brzozowie w lewo koło knajpy „Pod kogutem”, a następnie pokonać spory kawałek drogą asfaltowej, z kolei betonówką ułożoną z płyt, by na końcu tzw. szutrówką i pokonaniu kilku zakrętów trafić przed wiejską chatę i gospodarskie obejście. Na chybił trafił wchodzę na podwórko i wołam gospodarza. Okazuje się, że to właśnie tu.

Nasz rozmówca zaprasza na ganek i po powitaniu zaczynam rozmowę od zdziwienia, że zaszył się w takiej głuszy.

- Było nas trzech - mówi - chemików z wykształcenia, którzy zajmowali się nowoczesnym wówczas tworzywem - plastikiem. Postanowiliśmy znaleźć dla siebie miejsce i uruchomić produkcję różnych przedmiotów z tego tworzywa. Trafiły się trzy zrujnowane domostwa, które każdy z nas odbudował i zaczęliśmy wytwarzać różne rzeczy. W koło był las i może podświadomie ciągnęło mnie do niego, gdyż podczas okupacji byłem żołnierzem AK i wojna trwała dla mnie dłużej. Dopiero w 1947 r. w Warszawie w Urzędzie Bezpieczeństwa ujawniłem się. Ponieważ byłem jeszcze bardzo młody i nie miałem tzw. kartoteki, dostałem zaświadczenie o ujawnieniu, które przechowuję do dziś. W tym samym roku już w Szczecinie zdawałem maturę w słynnym „Pobożniaku” m.in. ze Śniegockim, który walczył w Powstaniu Warszawskim w batalionie Zośki i Parasola oraz z Zenkiem Dmochowskim, późniejszym fotoreporterem „Głosu Szczecińskiego". Bodaj w 1946 r. powstała w Szczecinie Liga Morska, do której wkrótce wciągnęli mnie koledzy. Dostaliśmy specjalne upoważnienia do zbierania sprzętu żeglarskiego i tak zaczęliśmy gromadzić poniemiecki sprzęt oraz jachty. Przystań znajdowała się wówczas, gdzie obecnie mieści się Baza Taboru Pływającego Urzędu Morskiego. Nasza żeglarska drużyna nosiła nazwę V Drużyny Skautów Wodnych. Któregoś dnia wypłynęliśmy na niewielkim jachcie z żaglem o powierzchni 15 m kw. na jezioro Dąbie (wtedy jeszcze było można tam wypływać) i gdy nastał czas powrotu zrobiła się flauta i wody nie marszczył najlżejszy podmuch wiatru. Nie mieliśmy wioseł i trzeba było czekać na zmianę pogody. To czekanie skończyło się wreszcie, ale w międzyczasie strasznie pogryzły nas komary. Pływaliśmy też dalej. W jednym z rejsów dotarliśmy przez Świnoujście do Międzyzdrojów i zacumowaliśmy przy molo, do którego dopływały jachty i stateczki. Pech chciał, że wpakowaliśmy się na mieliznę i nie można było ruszyć ani w jedną, ani w drugą stronę. Dochodziła północ, a na brzegu widzieliśmy restaurację, w której bawili się ludzie. Nie było wyjścia, trzeba było pójść po pomoc. Dowodziłem wtedy tym rejsem, krzyknąłem na Dmochowskiego, aby razem ze mną wszedł do wody i poszedł po pomoc. Najpierw się wzbraniał, ale rozkaz kapitana należało wykonać, więc wskoczył do płytkiej wody i poszliśmy. W restauracji weszliśmy na scenę i przez mikrofon ogłosiliśmy, że potrzebujemy pomocy. Nastała kompletna cisza i po chwili wszyscy mężczyźni zerwali się z miejsc i poszli z nami ratować z mielizny jacht. Wtedy zorientowałem się, że Dmochowski jest bez spodni i majtek. Miało to jednak ogromne znaczenie, gdyż poruszyło wszystkich mężczyzn.

Inny ciekawy epizod, o którym opowiada nasz rozmówca, to wyprawa na Bornholm. Byli wtedy na regatach w Trzebieży i od komendanta otrzymali zadanie z nagrodą: jak uszyjecie z tego materiału żagle, będziecie mogli popłynąć na Bornholm. Nie trzeba było dwa razy tego powtarzać. Wkrótce żagiel został uszyty, a nas czekał rejs na Bornholm.

- Popłynęliśmy wówczas najprawdopodobniej na „Radogoście” w jedenastu chłopa. Wszystko byłoby dobrze, ale na jachcie nie było kuchenki, a nasz prowiant był bardziej niż skromny. Rejs spowodował w duńskiej i szwedzkiej prasie wiele rozgłosu i wkrótce przyjechała do nas pani konsul z Malmoe i przywiozła wielką tacę kanapek. Nie trzeba wspominać, że kanapki zniknęły błyskawicznie - opowiada.

Inny, tym razem wielki rejs, była to wyprawa na „Hermesie” przez Atlantyk. Jacht o długości kadłuba ok. 10 m i powierzchni ożaglowania ok. 50 m kw. zbudowano w Zakładach Szkutniczych LPŻ w polotniczym wielkim hangarze. Była tam stocznia jachtowa, a jednostkę budowano na zlecenie bogatego repatrianta z Rosji, który chciał popłynąć do Ameryki, do brata. Nasz rozmówca był wówczas żaglomistrzem, czyli szył na potrzeby stoczni żagle i wyjątkowo chwalił ten okres w życiu. Zorganizował załogę i kapitana Bogdana Dackę, ale sam nie miał tzw. „Klauzuli na pływania morskie”, chociaż paszport miał, obawiał się, że go w Świnoujściu za granicę nie wypuszczą. Na podstawie paszportu wsiadł na statek i popłynął do Kilonii. Tam doczekał się żeglarzy i mógł wrócić na jacht. Dalszą drogę pokonali w komplecie, zawijając do europejskich portów, do Casablanki, Wysp Kanaryjskich i Zielonego Przylądka. Wreszcie pożegnali Afrykę i w pasacie popłynęli na drugą stronę Atlantyku. Ta wyprawa w polskiej prasie, a szczególnie w szczecińskiej odbiła się głośnym echem. Jeden z tytułów donosił: „Wśród sztormów i burz przez Atlantyk”. W rzeczywistości był to przyjemny rejs. Napotkali kilka niegroźnych burz, ale mieli też mrożącą krew w żyłach przygodę z rekinami. Najpierw na gładkiej wodzie zobaczyli wielką szpulę po kablu, a wokół niej wyskakujące z wody ryby. Gdy podpłynęli okazało się, że na szpuli leży kilka ryb i próbuje się do nich dostać rekin. Wkrótce rekin z myśliwego stał się przynętą, na którą nasi żeglarze zarzucili naprędce zorganizowany hak z przynętą. Rekin połknął przynętę i wkrótce znalazł się na pokładzie jachtu. Miał ok. 160 cm długości. Po kilku dniach trafili na kolejnego, znacznie większego rekina i to podczas kąpieli kapitana. Zaczęli krzyczeć, by kapitan wracał i gdy się zorientował o co chodzi, szybkim sprintem dopłynął do jachtu, a podczas wchodzenia na pokład rozbił sobie kolano i rękę. Ten drugi rekin miał ok. 3 m długości i podobną metodą jak pierwszego, udało się go złowić.

Po pokonaniu Atlantyku mieli nie lada dylemat: czy płynąć na Kubę, czy też ominąć wyspę dalekim łukiem. Był to czas blokady Kuby przez Amerykanów, na którą Rosjanie dostarczyli rakiety balistyczne i wieźli na statkach kolejne. Na niewielką odległość podpływały do jachtu okręty wojenne USA, ale nic się nie wydarzyło. Ominęli więc Kubę i pożeglowali do Majami na Florydzie. Z Majami popłynęli do Nowego Jorku i tak zakończył się ten wielki rejs.

J. Szałajko z rozrzewnieniem wspomina ten rejs, czteromiesięczny pobyt w USA, który był jedną wielką biesiadą i powrót do kraju na pokładzie transatlantyku „Batory” w doborowym towarzystwie aktorki Barbary Kraftówny i Chóru Stuligrosza. Może nasz rozmówca jeszcze kiedyś to wszystko opisze.

Andrzej Gedymin

REKLAMA
REKLAMA

Dodaj komentarz

HEJT STOP
0 / 500


REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA