Poniedziałek, 23 grudnia 2024 r. 
REKLAMA

Jak to jest z chorobą morską?

Data publikacji: 21 czerwca 2017 r. 12:09
Ostatnia aktualizacja: 19 czerwca 2018 r. 17:47
Jak to jest z chorobą morską?
 

Żeglarz nie samą nawigacją żyje. W czasach, gdy praktykowałem u jednego ze szczecińskich kapitanów nie do pomyślenia było, aby wachta kambuzowa (kuchenna) spóźniła się z posiłkiem. 15 minut było jeszcze tolerowane, więcej w żadnym wypadku. Kto się spóźnił powtarzał kambuz następnego dnia. Nie było ważne, czy na zewnątrz mocno wiało i jachtem niemiłosiernie kiwało. Posiłek miał być o określonej godzinie i już.

Za mojego kapitanowania trafiła się fatalna pogoda. Jachtem rzucało we wszystkie strony i jak tu na czas przygotować posiłek. Kuk (kucharz) wówczas stanął na wysokości zadania i wprawdzie rano, w południe i wieczorem karmił nas kanapkami przygotowanymi na tacy i na jachtowej podłodze. Kto wówczas jadł, ten miał pełny wybór.

Innym razem, gdy na Morzu Północnym zdrowo sztormiło nikt nie miał ani ochoty, ani siły, aby coś przygotować. Mnie jednego choroba morska nie brała, a że byłem głodny postanowiłem przygotować coś extra. Z tych prowiantów najbardziej extra to były mielonki w puszkach oraz jajka. Wyciągnąłem więc puszkę mielonki, otworzyłem, pokroiłem w grube plastry, a do miseczki wbiłem jajko. Plastry maczałem w jajku i obtaczałem w mące. Tak przygotowane lądowały na rozgrzanej patelni i miały przypominać schabowego. Taki „schabowy” z chlebem smakował mi znakomicie. Załoga niestety sprawiła zawód. Nikt nie chciał nawet spróbować pachnącego mielonkowego kotleta. W końcu sztorm ustał i jachtowe życie oraz posiłki wróciły do normy.

Czemu o tym wspominam? Otóż były to czasy, gdy w sklepie spożywczym oprócz octu niewiele było. Z kolei w mięsnym był rzeźnik, który oferował wieprzowe ogony, nóżki i głowy. Dziwiłem się zawsze co dzieje się z resztą świni tą najsmaczniejszą. Widać wtedy takie świnie u nas rosły: sama głowa, ogon i nogi.

Żeby na rejs dostać coś więcej, trzeba było ze stosownym pismem ze związku żeglarskiego iść do Wydziału Handlu UM, gdzie obliczano ile nam mogą w zależności od długości rejsu i liczby załogi, wydać kiełbasy, mięsa i smalcu.

Przy rejsach trwających miesiąc i dłużej, trzeba było o zaopatrzenie starać się półlegalnie. Jechało się na wieś, wybierało u rolnika świniaka, na miejscu chłop pozbawiał świnię życia i wstępnie poćwiartowaną, przywoziło do jednego z załogantów i tam trwało wekowanie mięsa. Dzięki temu rejsy morskie dochodziły do skutku i to w nienajgorszej kondycji załogi.

Jeszcze większy problem był z chlebem, chociaż nie był reglamentowany, ale po kilku dniach na jachcie pleśniał i trzeba było do posiłku okroić go z tej pleśni solidnie.

W jednym ze szwedzkich portów cumowaliśmy w mieście przy ulicy. Do jachtu podeszło dwóch umundurowanych marynarzy. Od słowa do słowa okazało się, że są to Rosjanie, oficerowie ze statku, których ciekawił nasz rejs. Zaprosiliśmy obu do mesy i staropolskim zwyczajem poczęstowaliśmy alkoholem. Na zagryzkę był okrojony z pleśni chleb. Marynarze wypili, zagryźli, podziękowali i zaprosili nas wieczorem na statek. Skwapliwie skorzystaliśmy z zaproszenia, zwiedziliśmy statek i w podarunku otrzymaliśmy worek ziemniaków i kilkanaście bochenków chleba z własnej, statkowej piekarni. Ten chleb był najsmaczniejszy, jaki kiedykolwiek jadłem. Przed innym rejsem kupiliśmy cały zapas chleba i mieliśmy zabezpieczyć go przed pleśnią. W tym celu załoga miała posmarować chleb spirytusem i zamknąć zgrzewarką w foliowych workach. Tak wyglądało to teoretycznie, ale następnego dnia gdy mieliśmy wypływać, moja załoga wyglądała bardzo markotnie. W końcu popłynęliśmy, a chleb po tygodniu spleśniał. Nie dochodziłem, co było przyczyną takiego stanu rzeczy...

Przygotowania do rejsów w tamtych czasach wymagały sporo przebiegłości i cierpliwości. Najpierw załatwiało się paszporty. Gdy już je mieliśmy, ktoś z załogi jechał do Warszawy po wizy. Pod ambasadami - szczególnie ówczesną RFN - stało się i po dwie doby. W różnych okresach z tymi wizami było nie najlepiej. Jednego roku byliśmy w Helsinkach w Finlandii. Podobno Finowie znieśli wówczas wizy. Na miejscu w Helsinkach wizy wróciły i mieliśmy do wyboru odpłynąć, albo trafić do aresztu. Wybraliśmy to pierwsze. Duńczycy z kolei przestrzegali ściśle dat odwiedzin w poszczególnych portach. Trafiliśmy do Kopenhagi dzień później, niż to było zapisane w wizie. Nie pomogły tłumaczenia że wiatr, że pogoda... Kazali odpływać i już.

Były również pozytywne niespodzianki. Do jednego z portów szwedzkich przypłynęliśmy w piątek wieczorem. Pełniłem wówczas na jachcie funkcję pierwszego oficera. Kapitan dał mi paszporty i kazał załatwić pieczątki. Komisariat policji był bliską, ale drzwi wejściowe były zamknięte. W jednym z okien na I piętrze paliło się światło, a więc poszukałem drobnych kamyków i zacząłem rzucać.W końcu okno się otworzyło i policjant zapytał o co chodzi. Gdy pokazałem paszporty i powiedziałem, że chodzi o pieczątki, machnął ręką i powiedział, że przyjdzie na jacht w poniedziałek. W innym duńskim porcie miałem jeszcze bardziej zabawną przygodę z paszportami. Znalazłem wreszcie stację benzynową i poprosiłem pracownika, aby zadzwonił na policję i poprosił o odprawę na jachcie. Pracownik stacji zadzwonił, ale oddał mi słuchawkę, abym sam porozmawiał. Mój angielski nie był nadzwyczajny, a więc telefoniczna rozmowa trwała 10-15 minut. Na końcu padło OK, ale nie wiedziałem, co mój rozmówca zrozumiał: czy ktoś na mnie napadł, czy żeglarze chcą otrzymać w Danii azyl, czy spotkała nas inna krzywda. Wróciłem na jacht i nie minęło dziesięć minut, gdy przyjechali do nas policjanci i w pierwszych słowach po powitaniu zaczęli przepraszać za mojego telefonicznego rozmówcę, który rozumiał tylko po duńsku. Od tego czasu, gdy ktoś mnie pyta o znajomość języków obcych, dodaję z dumą duński.

Powie ktoś, a co z zapowiedzianą na wstępie chorobą morską. Otóż na jachcie trwa dobę lub dwie. Miałem kiedyś dziwny przypadek. Jeden z załogantów podczas sztormu na Morzu Północnym leżał w koi (miejsce do spania) jedną dobę, drugą i nie wstawał na wachty. Namówiłem go wreszcie, aby wyszedł na powietrze, to prędzej choroba go opuści. Załogant wyszedł, ale jeszcze szybciej znalazł się w mesie, gdyż przerażały go i potęgowały chorobę morską fale. Jeszcze inny z załogantów w tym samym rejsie, gdy staliśmy w porcie, śpiewał i grał na gitarze. Ze szczególnym uczuciem śpiewał jedną z szant o „pawiu” (objaw choroby morskiej), który do niego przyszedł i nie chce opuścić. Po dwóch dobach choroba opuściła gitarzystę, a on sam stał się wyjątkowo dzielnym żeglarzem.

Andrzej Gedymin

Fot. Bartosz Turlejski (arch.)

REKLAMA
REKLAMA

Dodaj komentarz

HEJT STOP
0 / 500


REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA