Niedziela, 24 listopada 2024 r. 
REKLAMA

Obywatelka kosmosu

Data publikacji: 13 grudnia 2018 r. 12:22
Ostatnia aktualizacja: 13 grudnia 2018 r. 12:22
Obywatelka kosmosu
 

Podczas realizacji projektu „Hermann Stöhr – Stanisław Kubicki” poznaliśmy niezwykłych ludzi. Pani Ewa Maria Slaska jest jedną z nich. Niezwykle charyzmatyczna i optymistyczna pisarka, urodzona 2 września 1949 r. w Sopocie, studiowała polonistykę w Wyższej Szkole Pedagogicznej w Gdańsku, a potem etnografię na Uniwersytecie Adama Mickiewicza w Poznaniu, gdzie w 1976 r. ukończyła archeologię. Od 1985 r. mieszka w Berlinie. Założyła Polsko-Niemieckie Towarzystwo Literackie, współtworzyła polsko-niemiecki periodyk literacki „Wir”, była kilkakrotnie stypendystką Senatu Berlina i UNESCO, jest tłumaczką, autorką bloga, przewodniczącą Stowarzyszenia Städtepartner Stettin e.V. Opublikowała m.in. książki: „Portret z ametystem” (Gdańsk 1981), „Dochodzenie” (Paryż 1985), „Piękne dni w Visby” (Warszawa 2006), „Lublinerowie” (Towarzystwo Przyjaciół Zielonki 2018). Nie byłoby możliwe nie zaznaczyć jej obecności. Na szczęście zgodziła się udzielić nam wywiadu. („IX Wrota”)

– Czym zajmuje się Stowarzyszenie Städtepartner Stettin?

– Oficjalnie zadaniem stowarzyszenia jest wspieranie przyjacielskich i partnerskich kontaktów między mieszkańcami i instytucjami Szczecina i dzielnicy Friedrichshain-Kreuzberg w Berlinie. Jeżeli chodzi o stosunki instytucjonalne, to nazbyt wiele instytucji, zwłaszcza politycznych, nie będzie korzystało z pomocy naszej małej organizacji. Jeśli chodzi o konkretne zadania, to właściwie ustala je każdy nowy zarząd i nowy przewodniczący stowarzyszenia. Zarówno mój poprzednik, jak i ja oraz moja prawdopodobna zastępczyni, Dorota Kot, mamy inne temperamenty. To jedna z przyczyn zmian w naszym stowarzyszeniu.

– Czym jest dla pani patriotyzm, niepodległość?

– Mieszkam od ponad 30 lat na Zachodzie. W związku z tym nauczyłam się, że tradycyjny patriotyzm oznacza bardzo wąskie i ograniczające podejście do życia, że znacznie ważniejszym pojęciem jest humanizm. Okazało się jednak, że humanizm też oznacza podejście bardzo ograniczające, bo związane przede wszystkim z tradycję europejską. Dla mnie prawdziwie otwarte, rosnące jak ciasto drożdżowe, jest poczucie przynależności do świata, żywego świata, a może nawet kosmosu. To pierwsza sprawa, że – filozoficznie rzecz biorąc – rzeczywiście czuję się obywatelką kosmosu. A patrząc przyziemnie, to na pewno jestem Europejką, emancypowaną kobietą i kobietą w ogóle. Za każdym razem podkreślam, że jestem Polką, chociażby dlatego że taka jest prawda i nie będę ubierała się w cudze piórka i mówiła, że jestem Niemką.

– Czy obserwuje pani wydarzenia w Polsce? Co pani sądzi o współczesnym manifestowaniu niepodległości?

– Żyję wydarzeniami w Polsce, często też bywam w Polsce. Brałam udział zarówno w czarnym proteście, jak i w proteście w sprawie wolnych sądów, więc nie mogłabym uczestniczyć w warszawskim Marszu Niepodległości. To oczywiste, że jesteśmy po innych stronach. Moje silne poczucie obywatelskie polega na tym, iż sądzę, że najważniejsza jest sprawiedliwość społeczna. Powinniśmy pomagać słabszym i żyć tak, żeby nie niszczyć świata. Nie tylko z miłości do przyrody czy kosmosu, lecz po to, żeby mój wnuk, nasze wnuki mogły żyć w świecie, w którym będą jeszcze kwiaty czy motyle. Dlatego moje poczucie obywatelskie jest bardziej ekologiczno-demokratyczne niż patriotyczno-przynależnościowe.

– Czy Polacy, którzy wyjechali do Niemiec, pokazują przynależność do ojczyzny?

– Z patriotyzmem tych, co wyjechali, jest podobnie jak z każdym innym zjawiskiem – są sytuacje ekstremalne, z jednej strony potworne marsze niepodległości w podkutych butach, z okrzykami nazistowskimi, z drugiej ludzie, którzy wyjeżdżają i nie chcą absolutnie nic słyszeć o Polsce, nie przyznają się do niej. Pośrodku zaś różne rodzaje patriotyzmu. Większość ludzi, których znam, znajduje się właśnie pośrodku i ja też.

– Dlaczego w ubiegłym roku wzięła pani udział w marszu do Aleppo?

– Po pierwsze, dlatego że osobiście znam Anię Alboth, czyli inicjatorkę marszu. Wspólnie pracowałyśmy w ramach opieki nad uchodźcami w Berlinie. Najpierw była to pomoc ogólna, jak rozdawanie koców czy posiłków, potem w formie projektów integracyjnych, jak te, którymi zajmuje się Dorota Kot. Kiedy Ania wymyśliła marsz do Aleppo, napisała do swoich najbliższych współpracowników i przyjaciół z zapytaniem, co o tym myślimy. Spytała również, czy weźmiemy udział w tym przedsięwzięciu, o ile dojdzie do skutku. Oczywiście, odpisałam, że tak.

– Jakie są pani wspomnienia z marszu?

– W styczniu brałam udział w marszu, akurat podczas niezwykle ostrej zimy. Tak naprawdę szliśmy tylko przez pola. Szalała zamieć i panował potworny mróz. Do tamtej pory nie wiedziałam, że można wytrzymać takie zimno. Szliśmy bardzo wolno, a przed nami przebiegały ogromne stada saren. Nawet do tysiąca zwierząt. W życiu nie widziałam czegoś takiego. W życiu też nie naraziłam się na aż taki sprawdzian swoich możliwości. Do dzisiaj nie mogę się nazachwycać sama sobą, że zmobilizowałam się i to zrobiłam.

– Jaką literaturą się pani interesuje?

– Z jednej strony, jako że jestem zarówno pisarką, jak i redaktorką, bardzo dużo czytam. Obojętnie co. Aby dobrze rozumieć świat, trzeba czytać bardzo dużo i bardzo różnych rzeczy, nie tylko to, co jest w danym czasie modne. Z kolei każdy człowiek, który coś napisał, nawet jeśli napisał głupstwa, to jednak jest to jego praca i jego osobowość jest w jego książkach. Mnie bardzo interesuje osobowość twórcza, osobowość pisarza. Dlatego wydaje mi się, że powinno się czytać każdą książkę, którą się czytać zaczęło. Natomiast jeśli chodzi o moje preferencje, to one się zmieniają, oczywiście. Przez wiele lat myślałam, że całe życie będę wierna jednej książce mojego życia, czyli „W poszukiwaniu straconego czasu” Marcela Prousta. To jest siedem tomów, właściwie więc, jak człowiek przeczyta siedem tomów, to może zacząć od nowa. Ja sama przeczytałam tę książkę trzydzieści albo czterdzieści razy i gdy biorę ją do ręki, to myślę sobie, że znam ją na pamięć i nie mam już czego w niej szukać, ale to nieprawda. Czy ja wiem, co ja lubię – po prostu dobrą literaturę.

– Jak wygląda proces wydawania książki z perspektywy pisarza i redaktora?

– Wydawanie książki jest rzeczą koszmarną i jednocześnie bardzo dobrą, ponieważ, podobnie jak tłumaczenie, jest najlepszym sprawdzianem jakości tekstu. Jeśli czytasz książkę, którą możesz przeczytać drugi raz, a jako redaktor musisz przeczytać ją kilkanaście razy i jeśli jesteś w stanie z tą książką  wytrzymać, to znaczy, że jest dobra. Jeśli natomiast nie jesteś w stanie przeczytać tej książki minimum dwa razy, to jest ona do wyrzucenia. Bycie redaktorem jest oczywiście ciężką pracą, bo pisarz może pozwolić sobie na wszystko, a redaktor stawia jednak pewne wymogi. Pisarze często piszą byle jak i liczą, że korektor wszystko poprawi. Straszne jest, że w wielu wydawnictwach nie ma już korektorów i dlatego są wydawane niechlujne książki.

– Co panią zainspirowało do napisania nowej książki „Lublinerowie”?

– Jest to historia rodziny żydowskiej. Kiedyś napisałam opowiadanie na piętnaście stron o tej rodzinie i myślałam, że już nic więcej nie napiszę. Ale pięć lat temu zgłosił się do mnie pewien naukowiec, który czytał na moim blogu jakiś tekst, z którego wynikało, że moją prababką była Eugenia Lublinerowa, założycielka pierwszej szkoły dla dzieci upośledzonych w Polsce. Pisałam do różnych osób z mojej rodziny i okazało się, że każdy coś tam wie… I tak to się zaczęło. Od tego jednego pytania postawionego przez pana naukowca zrobiła się książka.

– Czy chciałaby pani coś przekazać młodzieży naszej szkoły?

– Nie marzcie o życiu, tylko żyjcie swoimi marzeniami. To dosyć banalne, lecz prawdziwe. Po prostu róbcie swoje, co czujecie, że chcecie robić. I nie oglądajcie się na innych.

– Dziękujemy za rozmowę.

– Miło mi było.

Rozmawiały

Kornelia CHROSTOWSKA, 

Aleksandra PODGÓRSKA

IX Wrota

Fot. Aleksandra KOZIOŁ

REKLAMA
REKLAMA

Dodaj komentarz

HEJT STOP
0 / 500


REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA