Milad, chłopiec z Kabulu, mówi po persku i już całkiem dobrze po niemiecku. Pomaga rodzicom zrozumieć, co do nich mówimy. Z perskiego przekłada na niemiecki, a my z niemieckiego na polski. Albo na angielski. Ibrahim, młody kucharz z Damaszku, uśmiechem prosi o kawę. Zna parę słów po angielsku, ale woli uśmiechem. Bo wtedy jest łatwiej, prościej, zabawniej. I wszyscy się rozumiemy.
Od początku czerwca w każdą środę na obrzeżach Löcknitz działa „Kafejka Sąsiedzka” – Nachbarschafts-Café. Nie jest duża, razem z barem zajmuje może 40 metrów. Bywają środy, gdy musi pomieścić ponad 30 osób. Wtedy robi się tłoczno i najfajniej. Przychodzą dwie rodziny afgańskie, Syryjczycy, dzieci z Czeczenii, niemieccy i polscy sąsiedzi z Nadrensee, Rossow, Mewegen. Kafejkę prowadzi Kulturstation Löcknitz e.V., stowarzyszenie, które założyliśmy, aby trochę ożywić i rozruszać miasteczko Löcknitz, ostatnią stację przed granicą z Polską. Sprzątamy, przynosimy ciastka, ustawiamy krzesła, nastawiamy ekspres na kawę. Zapach kawy przyciąga pierwszych gości.
* * *
Właściwie już nie gości. Na początku Tim Blümel, opiekun uchodźców, mieszkających w Löcknitz i okolicy, przywoził ich swoim samochodem, ale odkąd poznali drogę, przychodzą sami i z każdą środą czują się tutaj coraz bardziej u siebie. Nikt nie narzuca żadnego programu, żadnej odgórnej formuły, można swobodnie porozmawiać. Na migi, łamanym angielskim albo niemieckim. Można też sobie swobodnie pomilczeć, jak Ahmed, który od jesieni czeka na rodzinę. Utknęła w obozie przejściowym w Algierii.
Ale Ahmed jest raczej wyjątkiem. Na ogół w kafejce panuje wielojęzyczny gwar. Na zewnątrz też, bo tam rządzą dzieci. One z komunikacją nie mają już żadnego problemu. Dzieci afgańskie, czeczeńskie i syryjskie chodzą do szkoły w odległym o ponad 20 km Penkun. Po roku (szkolnym) mówią ze swymi rówieśnikami po niemiecku, trochę po polsku, a jak trzeba – po rosyjsku. Angielski też jest w użyciu. Najczęściej jednak porozumiewają się poprzez wspólną zabawę. I z lekkością przełamują lody, gdy rodzice mają z tym jakiś kłopot.
* * *
W przełamywaniu lodów dobry jest też Tim. Od urodzenia mieszka nieopodal, w Dorothenwalde, ma żonę Polkę i dwójkę dzieci: Bellę i Bruna, które zabiera ze sobą w każdą środę. Tim opiekuje się uchodźcami od września ubiegłego roku i zdążył się z nimi bardzo zżyć. A że jest wyjątkowo pogodnego usposobienia, to jako jedyny może sobie pozwolić na żarty, które rozbrajają prawie każde kulturowe tabu. Potrafi z wdziękiem zażartować ze świętego dla muzułmanów postu czyli z Ramadanu, zapytać Afgankę, czy w hidżabie nie jest jej za gorąco, zaśmiać się z imienia („Chyba nie jesteś z tych Husseinów?”). Nikt się nie obraża, bo nikt nie ma złych intencji. Nikt nikomu nie schlebia, nie nadskakuje, nie poklepuje protekcjonalnie po ramieniu. Chodzi o dobry kontakt, dobrą rozmowę, dobry humor i wyjście spoza kręgu wzajemnych uprzejmości. I to się udaje.
* * *
Burkhard Dörr (o sobie mówi: „uciekinier z Berlina”) pięć lat temu przeprowadził się do Nadrensee pod polską granicę. Jako aktywny emeryt udziela się społecznie. A ponieważ jest posiadaczem dużego stołu bilardowego, to w ostatni piątek zaprosił całą kafejkę do siebie na mistrzostwa w bilardzie. Na razie tylko juniorów, bo wszyscy się nie zmieścili. Dorośli w tym czasie przenieśli się do ogrodu, trochę pogrillować. Tydzień wcześniej, w sobotę, były kajaki na jeziorze w Löcknitz. Nie jakieś zwykłe drewniaki-kajaki albo pontony, ale trzy profesjonalne canoe do górskich spływów. Przywiózł je szczeciński obieżyświat i znawca Azji, Romek Zańko. Przez bite trzy godziny stał po pas w wodzie i z wyraźną frajdą pomagał dzieciakom mościć się w łódkach. Tego samego dnia z całą „kafejkową rodziną” wziął udział w afgańskim wieczorze kulinarnym, który własnym sumptem przygotowali Muhammad i Lina z Kabulu. A właściwie – z Abendstrasse, bo to teraz ich nowy adres.
* * *
Wieczór zmienił się w prawdziwą ucztę dla podniebienia i dla ducha. Dla podniebienia były tradycyjne irańskie i afgańskie dania: gormeth sabzi (wołowina w szpinakowym sosie), bolani (placki na ostro lub ziołowo), a na deser dżelabi (oleiste i bardzo słodkie precelki). Dla ducha – rozmowa o Afganistanie, o jego bogatej, wielowiekowej kulturze, której wcale nie znamy, o wojnie, która zniszczyła ten kraj i o marzeniach ludzi, którzy musieli go opuścić.
Ojciec rodziny, Muhammad, poważny mężczyzna w sile wieku, o wyglądzie irańskiego intelektualisty, z zawodu jest spawaczem. Jego rodak, piekarz Issa, przyjechał z rodziną z Mazar in Sharif. Nie po zasiłek. Chcą pracować, uczą się języka i czekają na przyznanie statusu, który pozwoli na normalne życie w Niemczech. Nie ma w nich przepraszających uśmiechów. Jest za to poczucie godności, dumy, szczególna, choć prosta szlachetność. Dzieci: 9-letni Nima, 12-letnia Tina i 14-letni Milad chodzą do niemieckiej szkoły w Penkun. Z całej trójki wyróżnia się właśnie Milad. Jest opanowany, powściągliwy, uważny. Najlepiej ze wszystkich zna niemiecki, choć uczy się go niespełna rok. Dojrzały ponad swój wiek, wzbudza respekt.
* * *
Prosimy go o kilka zdań dla polskich czytelników. Milad wie, że w Polsce uchodźcy wzbudzają lęk, że nie mogą liczyć na przychylność większości ludzi. Że mówi się o nich źle. Milad nie zamierza uciekać ani w kurtuazję, ani w nadmierną poprawność. Pisze: „Myślę, że ci, którzy tak źle o nas mówią, nigdy nie doznali prawdziwej biedy, upokorzeń, zła. Inaczej nie mówiliby tak lekko, aby nas „jakoś wysiedlić”. Nie można pogardzać innymi tylko dlatego, że potrzebują pomocy, albo że się ich nie rozumie”.
Monika LESNER
Witold BACHORZ
Autorzy mieszkają na niemieckim pograniczu. „Kawiarnia Sąsiedzka” jest jednym z projektów integracyjnych, jakie realizują w ramach środków własnych założonego przez nich stowarzyszenia Kulturstation Löcknitz e.V. W projekcie biorą udział polscy i niemieccy wolontariusze.