Kiedy sześć lat temu do władzy na Węgrzech doszedł Viktor Orban, szybko zajął się podporządkowaniem sobie mediów. Następstwem jego działań był demontaż wolnej prasy i emigracja z kraju wielu dziennikarzy, którzy nie godzili się na pracę „po linii” rządzącej partii.
Nowa ustawa medialna została uchwalona na Węgrzech pod koniec 2010 roku, po zaledwie kilku miesiącach pracy rządu Viktora Orbana. Zgodnie z nią utworzono m.in. jedną wielką spółkę skupiającą publiczne radio, telewizję i agencję prasową. Wcześniej media te funkcjonowały osobno. Miały własne zarządy, administrację, osobne redakcje, kierownictwo.
– To było bardzo sprytne posunięcie – mówi Maria Geczi, 39-letnia dziennikarka z Budapesztu, od pięciu lat mieszkająca w Berlinie. Wcześniej przez siedem lat przygotowywała i współprowadziła audycje polityczne w węgierskim radiu publicznym. – Redukcję etatów tłumaczono nadmiarem pracowników wykonujących tę samą pracę. W rzeczywistości zwolnieni zostali ci, którzy nie popierali polityki rządu. Wymieniono ich na młodych reporterów gotowych pracować tak jak życzy sobie tego Fidesz.
Łącznie pracę straciła jedna trzecia z 3400 pracowników mediów publicznych. Maria Geczi przebywała akurat na stypendium dziennikarskim w stolicy Niemiec, gdy dowiedziała się, że nie ma po co wracać do swojej macierzystej redakcji. Obecnie pracuje w dziale marketingu Filharmonii Berlińskiej. Jej koledzy z Budapesztu przeszli do portali internetowych, zmienili zawód lub – jak ona – wyjechali za granicę.
– Oprócz kilku portali internetowych niemożliwe jest w tej chwili na Węgrzech obiektywne informowanie o tym, co dzieje się w polityce, kulturze, gospodarce – uważa Geczi. – Nie ma obszaru, który nie zostałby upolityczniony. Od dziennikarzy oczekuje się, że będą bezwolnie wykonywać polecenia szefów związanych bezpośrednio z władzą.
Węgierska ustawa medialna nałożyła na media publiczne obowiązek „wzmacniania tożsamości narodowej”, a dziennikarzy zobligowała do „wyważonego informowania”. Nad wypełnianiem tych zaleceń czuwa specjalny urząd kontrolny, również powołany przez rząd Orbana. Redakcjom, które nie stosują się do przepisów, grożą finansowe kary.
Trudna jest także sytuacja mediów komercyjnych. Ich jedyne źródła finansowania to przychody z reklam. W 2014 roku węgierski rząd chciał zobowiązać prywatnych nadawców do oddawania państwu w postaci podatku nawet 40 procent przychodów z reklam. Ostatecznie, po protestach środowiska i krytyce Komisji Europejskiej, która uznała to za działanie ograniczające konkurencję, wprowadzono podatek wynoszący 5,3 procent. Jednak w stacjach komercyjnych nie mogą reklamować się przedsiębiorstwa państwowe, a w tak małym kraju, jakim są Węgry, nie ma wielu dużych prywatnych koncernów gotowych sponsorować kosztowne kampanie reklamowe. Dochody mediów komercyjnych spadły więc znacznie.
– Telewizje prywatne ograniczają, a nawet zawieszają produkcję własnych audycji i pokazują jedynie seriale oraz programy rozrywkowe – opowiada Piroska Bakos, wcześniej prezenterka wiadomości telewizji publicznej MTV (Magyar Televizio). Ją także dosięgły zwolnienia. Nie pracuje, a jedynie od czasu do czasu prowadzi imprezy biznesowe w Budapeszcie.
Wiadomości o upolitycznieniu mediów i czystkach personalnych odbiły się szerokim echem w Europie Zachodniej. Na ulice Budapesztu na początku wychodziły tłumy, by zaprotestować przeciwko ograniczaniu wolności prasy. Dość szybko jednak protesty ucichły.
– Właściwie nie było protestów dziennikarzy. Związki zawodowe też nie starały się wiele zrobić – wspomina Maria Geczi. – Czasem mam wyrzuty sumienia, że nie walczyliśmy z większą determinacją. Zabrakło zawodowej solidarności.
W gronie dziennikarzy, którzy wyemigrowali do Berlina, jest też Agnes Szabo. Do 2012 roku pracowała jako wolny strzelec dla redakcji kulturalnej węgierskiej telewizji. Pracę tę łączyła z zawodem nauczycielki j. niemieckiego.
– Fidesz zlikwidował redakcję kulturalną. Tematy te przejęli koledzy z innych działów – mówi 42-letnia Szabo. – Jednocześnie firmy, w których prowadziłam lekcje języka niemieckiego, zgodnie z wprowadzonymi przez rząd przepisami straciły możliwość odpisywania kosztów ponoszonych na kursy językowe dla pracowników. W krótkim czasie straciłam więc oba źródła utrzymania i byłam zmuszona albo dopasować się do nowej polityki, albo szukać szansy za granicą. Bez zastanowienia wybrałam to drugie.
Dzisiaj Agnes Szabo uczy w Berlinie języka niemieckiego uchodźców. Pracuje też jako dziennikarka dla mediów niemieckich. m.in. dziennika „die taz” i magazynu „Der Freitag”. Na Węgry wracać nie zamierza.
– Na Węgrzech przeszkadza mi mentalność. Społeczeństwo jest podzielone jak nigdy przedtem – mówi. – Widać to nawet w moim rodzinnym domu. Co wieczór w jednym pokoju telewizję komercyjną ogląda moja matka sympatyzująca z lewicą, a w drugim telewizję publiczną ogląda ojciec, zwolennik partii Orbana. Na koniec wieczoru siadają razem i kłócą się do nocy o to, która stacja ma rację, a która manipuluje opinią publiczną. Tak wygląda codzienność w wielu domach. Nie chcę brać w tym udziału.
Podobną drogę przeszła Hanna Ongjerth, dziennikarka lewicowego dziennika „Nepszabadsag”.
Germanistka z wykształcenia prowadzi dziś w Berlinie kursy integracyjne dla obcokrajowców. Ze stolicy Niemiec pisze też teksty dla swojej redakcji w Budapeszcie. Krytykująca politykę Orbana gazeta „Nepszabadsag” zmaga się jednak z coraz większymi kłopotami finansowymi.
– Nie wyjechałam z Węgier ze względów politycznych – przyznaje Hanna Ongjerth. – Ale to właśnie sytuacja polityczna sprawia, że nie zamierzam tam w najbliższym czasie wracać. Wrócę być może wtedy, gdy zmienią się realia. Chociaż sprzątanie tego, co zrobił Fidesz, może potrwać nawet pokolenie.
Monika STEFANEK
Budapeszt, góra biskupa Gellerta
Fot. Monika STEFANEK