Od wczesnej młodości pasjonuje się morskim charakterem Szczecina. W dorosłym życiu udało jej się spełnić dwa wielkie marzenia: pracować w porcie i być przewodnikiem turystycznym. Od lat dba o pamięć o ludziach morza związanych ze Szczecinem, szczególnie o kapitanie żeglugi wielkiej Konstantym Matyjewiczu-Maciejewiczu. Podczas spotkań i prelekcji, jakie prowadzi, zawsze nawiązuje do swojej pracy w szczecińskim porcie. Zawsze też powtarza: „Port jest mój i nikt mi go nie odbierze…”.
Ludmiła Kopycińska, bo o niej mowa, urodziła się w Szanghaju. Gdy w latach 50. wraz z rodziną dotarła z Chin do Polski, miała siedem lat.
– Przypłynęliśmy do Gdyni starym poczciwym parowcem s/s „Kościuszko”, który pływał w ramach Chipolbroku – Chińsko-Polskiego Towarzystwa Okrętowego, a jego wizerunek na pocztówce zachowałam do dziś – wspomina. – A zaraz potem był Szczecin, szkoła podstawowa i IV LO im. B. Prusa. Już pod koniec podstawówki zainteresowałam się Szczecinem i jego historią. Uświadomiłam sobie wówczas, że jest kochanym przeze mnie miastem. Właśnie tutaj urodziłam się po raz drugi.
Starała się jak najwięcej czytać o historii Szczecina, wędrowała po mieście z przewodnikiem Czesława Piskorskiego, robiła notatki i marzyła, żeby zostać przewodnikiem. Interesowała się też morskim życiem Szczecina i kraju. Gromadziła wycinki prasowe i zbierała pocztówki z wizerunkami polskich statków. Niedawno przekazała do Państwowego Archiwum w Szczecinie pokaźny ich komplet. Przygotowywała gazetki szkolne o tematyce morskiej, zebrane przez nią materiały były wykorzystywane na lekcjach.
– Często jeździłam na moje ulubione Wały Chrobrego popatrzeć na port i statki w charakterze pływających magazynów, które stały na Odrze, na pracujące dźwigi, a wieczorne światła portu pamiętam do dziś – opowiada. – Wtedy pojawiło się drugie marzenie – zostać kapitanem statku, a gdyby nie przyjmowano dziewcząt do szkoły morskiej, to myślałam o pracy w porcie.
Studia ukończyła w 1972 r. na Wydziale Inżynieryjno-Ekonomicznym Politechniki Szczecińskiej. Jako specjalizację wybrała kierunek ekonomika transportu morskiego. Najbardziej ciekawiły ją sprawy związane z eksploatacją statków i portów.
– Wykłady fakultatywne były w języku angielskim – mówi. – Poznawaliśmy m.in. dokumenty statkowe, procedury zawierania umów na przewóz ładunków w transporcie morskim. Prawo morskie wykładał sam prof. Leon Babiński, a czwórka z egzaminu jest do dziś przedmiotem mojej dumy. Praktykę studencką miałam w Morskiej Agencji Szczecin. Obsługa agencyjna statków bardzo mnie zaciekawiła. Przed V rokiem studiów podjęłam wakacyjną pracę. Skierowano mnie do portu. Pracowałam dwa miesiące na stanowisku kontrolera-praktykanta w PP Polcargo, czyli byłam liczmenem. Przyznam, że poznawanie portu „od środka” bardzo mi się przydało. Ruch był duży, wiele się działo i wszystko mnie ciekawiło. Pracowaliśmy w różnych warunkach pogodowych. Stałam na nabrzeżu, obserwowałam uważnie kolejne unosy i zapisywałam je w taliszecie (ang. tally sheet). Dla niewtajemniczonych – to dokument z informacjami m.in. dotyczącymi rodzaju i ilości towarów załadowanych/wyładowanych, numer np. wagonu. Pracowałam na kilku nabrzeżach: Czechosłowackim, Radzieckim, Rumuńskim i na Starówce, na której tworzyła się egzotyczna i niepowtarzalna zapachowa mieszanka czekoladowo-śledziowa! Moim zadaniem było podać brygadziście w odpowiednim momencie, że trzeba zakończyć załadunek jednego wagonu i przenieść się do następnego. W czasie przerw lub w oczekiwaniu na podstawienie wagonów rozmawialiśmy o różnych rzeczach, np. o sporcie. Z dużą sympatią wspominam portowców z tamtego czasu! Tworzyli niepowtarzalną atmosferę w pracy. Gdy po latach spotykaliśmy się na ulicach miasta, przyjaźnie się pozdrawialiśmy. Wspaniałą chwilę przeżyłam po blisko 30 latach, gdy na Bytomskiej 7, w siedzibie Zarządu Portu, spotkałam pana dźwigowego z nabrzeża Czechosłowackiego, który na mój widok powiedział „O, nasza pani, poznaję po uśmiechu”.
Marzenia o stałej pracy w porcie wkrótce się ziściły. Po studiach podjęła ją w eksploatacji floty pomocniczej, obecnej wtedy w Dalekomorskich Bazach Rybackich, PPDiUR Gryf i PPUiRM Transocean. Były to m.in. statki-bazy – „Pomorze”, „Gryf Pomorski” i chłodniowce – „Lewanter”, „Buran”, „Kaszuby” (w latach 1973-
-82 jako „Kapitan K. Maciejewicz” cumował przy bulwarze Chrobrego, będąc siedzibą Liceum Morskiego) – cenione na rynku frachtowym jednostki specjalistyczne służące do przewozu schłodzonych i mrożonych ładunków. Bazy i chłodniowce odbierały na łowiskach z trawlerów ryby mrożone w kartonach i mączkę rybną w workach, ale też dostarczały na trawlery załadowane w kraju: wodę, paliwo, opakowania do produkcji, części zamienne.
– Początkowo uczyłam się czarterowania statków – opowiada pani Ludmiła. – Po pewnym czasie dołączyłam do moich trzech kolegów – starszych dyspozytorów. Do nas należała kompleksowa obsługa statków. Każdy miał ich kilka pod opieką: od przygotowania do wyjścia w rejs, poprzez załatwianie rozmaitych spraw, jakie statek zgłaszał w czasie rejsu i pobytu na łowisku, do zawinięcia jednostki w kraju. Kluczową była współpraca z trzema armatorami floty dalekomorskiej: Gryfem, Odrą i Dalmorem. Należało zawiadomić ich o planowanym wyjściu statku w rejon łowiska i uzyskać informacje o potrzebach zaopatrzeniowych trawlerów, a także dotyczące terminu, ilości i asortymentu ładunku, który z trawlerów trafiał na konkretny statek-bazę lub chłodniowiec. W przypadku potrzeb statku, które uzgadniałam z chiefami: pokładowym i maszynowym, I elektrykiem, I chłodnikiem i ochmistrzem, miałam obowiązek przekazać odpowiednie informacje do służb lądowych takich, jak: dział zaopatrzenia, dyspozycja portowa, dział usług przeładunkowych itd. Ważnym zadaniem było opracowanie„Instrukcji rejsowej” dla kapitana ze wspomnianymi informacjami. Zgłaszaliśmy wyjścia i wejścia statku służbom portowym, zamawialiśmy holowniki, pilota i odprawę graniczno-celną, braliśmy udział w odprawie z przygotowanymi wcześniej dokumentami.
Trochę czasu minęło, nim w porcie przyzwyczajono się do tego, że kobieta zamawia np. trzy holowniki.
– Pytano mnie czasem: „A właściwie to po co pani trzy holowniki? Dwa spokojnie wystarczą. Może nawet jeden, ale za to duży” – wspomina L. Kopycińska. – Odpowiadałam, że zamawiam zgodnie z przepisami portowymi. Potem w miarę możliwości składałam zamówienia przez UKF, co znakomicie skracało czas rozmowy. Telefoniczne były dłuższe. W Stacji Pilotów pytano mnie np., jakimi walorami urody powinien dysponować pilot… albo czy może się pojawić na burcie statku następnego dnia, a nie dziś późnym wieczorem, bo musi się wyspać. Gdy mój statek wychodził w morze, ostatnia schodziłam z pokładu razem z wopistami i celnikami, a potem czekałam, aż zniknie z pola widzenia. Gdy wracał, pierwsza wchodziłam na pokład. Poczytywałam to sobie za pewien przywilej. Po kilku latach jeden z kapitanów powiedział: „Pani Ludmiło, pani jest jak nasza mama. Pierwsza nas pani wita i ostatnia żegna”. Gdy statek był w morzu, do moich obowiązków należał nadzór nad rejsem i operatywne załatwianie bieżących potrzeb jednostki. Gdy schodziła z łowiska na kilkudniową rekreację w zagranicznym porcie, awizowałam to agentowi, zamawiałam dostawę paliwa i wypłatę dolarowej zaliczki dla załogi. Wracającemu statkowi załatwiałam miejsce w porcie i bezpieczne wejście do Szczecina, Świnoujścia lub Gdyni. Uczestniczyłam w odprawach graniczno-celnych i odbierałam od chiefa komplet dokumentów ładunkowych.
Kobieta zajmująca się takimi sprawami była wtedy rzadkością.
– Moim pierwszym statkiem, którego rozładunkiem miałam się zająć, był „Gryf Pomorski” zacumowany przy nabrzeżu Bułgarskim w Szczecinie – relacjonuje pani Ludmiła. – Zgłosiłam się pewnego dnia przed godz. 6 w Wydziale Usług Przeładunkowych, aby z jego kierownikiem zaplanować rozpoczęcie rozładunku z uwzględnieniem liczby ganków na poszczególnych zmianach, relacji wyładunkowych, kolejności wyładunku z poszczególnych ładowni. Kiedy przedstawiłam się i powiedziałam, w jakiej sprawie przychodzę, nastąpiło lekkie „trzęsienie ziemi”. Kierownik w bardzo ekspresyjny sposób wyraził swój zdecydowany sprzeciw. Machał rękami i krzyczał: „Czy pani chce powiedzieć, że u was w eksploatacji zabrakło facetów?! Co ja takiego zrobiłem, że mnie panią pokarało?! Zaraz, a może pani powie, że pani wie, co to jest sztauplan?”. Wiedziałam. Usiedliśmy, uzgodniliśmy, co trzeba i pracowaliśmy razem jeszcze wielokrotnie.
Przy obsłudze statków floty pomocniczej L. Kopycińska pracowała na nabrzeżu Polskim w Szczecinie i w świnoujskiej Odrze. Szczególnie jednak zapamiętała obsługę „Gryfa Pomorskiego” w porcie handlowym w Gdyni.
– Kiedy w przeddzień przyjazdu do portu zadzwoniłam do zastępcy głównego dyspozytora, usłyszałam w słuchawce: „Nie zgadzam się, niech pani nie przyjeżdża, bo ja ani myślę pracować z panią. Jak pani mi powie, że pani na czymkolwiek się zna, to będzie to dobry żart! A miejsca dla „Gryfa Pomorskiego” nie ma i będzie stał na redzie kilka dni!” – wspomina dziś z uśmiechem pani Ludmiła, która wtedy odpowiedziała: „Proszę pana. Mój pociąg przyjeżdża jutro do Gdyni o 11. Zadzwonię do pana z dworca, a pan mi powie, przy którym nabrzeżu zacumuje o północy statek. Statek wraca z 11-miesięcznego rejsu, z tego ponad 10 spędził na oceanie”. – Przyjechałam do Gdyni, zadzwoniłam z dworca. Miejsce dla mojego statku było, tylko trzeba było poprzestawiać w porcie gdyńskim pięć innych…
Jak podkreśla, statek i port to takie miejsca, gdzie raz po raz zdarzały się nieprzewidziane sytuacje i należało na nie reagować od razu.
– W podbramkowych sytuacjach nie martwiłam się problemem, a zastanawiałam się, jak sobie z tym poradzić – mówi. – Gdy wynikała jakaś trudna sprawa, mój kierownik mówił, że jeżeli jeden z kolegów nie „wychodził” sprawy, drugi nie wyprosił, a trzeci niczego krzykiem nie wskórał, to jeżeli Ludmiła sprawy nie załatwi, oznacza, że jest nie do załatwienia. Dla mnie była to najpiękniejsza opinia zawodowa! Kiedy po kilku latach zostałam kierownikiem Działu Informacji Operatywnej, mój były kierownik na każdym operatywnym spotkaniu prosił dyrektora ds. eksploatacji, abym wróciła do jego wydziału z pensją kierownika działu.
Później przeszła do PPDiUR Gryf na stanowisko specjalisty ds. współpracy z zagranicą. Przez pewien czas była także specjalistą ds. eksploatacji floty. W 1993 r. rozpoczęła pracę w Dziale Marketingu w Zarządzie Portu Szczecin-Świnoujście SA. Następnie działalność marketingową wyodrębniono ze struktury Zarządu Portu i znalazła się kolejno w spółkach: World Trade Center Biuro Promocji Szczecin oraz Polskie Terminale.
– Życie pokazało, że ma dla mnie nowe wyzwania – zaznacza pani Ludmiła. – Szybko się przekonałam, że moje doświadczenie związane z pracą starszego dyspozytora (inspektora eksploatacji, maklera i gospodarza statku w jednym) okaże się bardzo przydatne. Właściwie to jestem dumna z faktu, że byłam jedyną kobietą w porcie z tak szerokim zakresem obowiązków i uprawnień. Jednym z pierwszych zadań, jakie mi wyznaczono, było przygotowanie materiału promocyjnego o portach w Szczecinie i Świnoujściu o objętości 4-stronicowej wkładki do jednej z największych polskich gazet. Osobiście opracowałam jeden tekst, co uważałam za wyróżnienie. Moim zadaniem było ustalenie merytorycznej treści tekstów z portowymi specjalistami, przygotowanie odpowiednich fotografii i materiałów do druku. Ta wkładka była moim „chrztem bojowym”. Służyła przez pewien czas jako promocyjny materiał np. na targach. Miło wspominam organizację udziału Zarządu Portu i spółek portowych w akcji promocyjnej w Domu Polskim w Ostrawie (Czechy) z udziałem czeskich kontrahentów. Organizowanie takiego przedsięwzięcia na odległość nie było prostą sprawą, ale pomógł mi dyrektor Domu Polskiego. Przygodą życia okazało się organizowanie udziału Zarządu Portu i spółek portowych w targach transportowo-logistycznych. Pierwsze były w Gdańsku. Przestraszyłam się nie na żarty, tym bardziej że miał to być pierwszy wyjazd portu na targi po kilkuletniej przerwie. Zaczynałam od podstaw, wspierana życzliwymi radami organizatorów imprezy.
W ciągu 19 lat pracy przy Bytomskiej 7 zorganizowała udział portu w ok. 30 imprezach targowych, z czego w kraju tylko kilku. Brno, Bratysława, Monachium, Lubeka, Wilhelmshaven, Moskwa i Sankt-Petersburg to miasta, w których spotykano się ze stałymi kontrahentami.
– Pracę w Dziale Marketingu cechowała niesamowita różnorodność – zaznacza pani Ludmiła. – Poza targami i akcjami promocyjnymi przedstawiciele portu brali udział w misjach handlowych, promując nasze porty. Merytoryczne opracowywanie publikacji związanych z portami w Szczecinie i Świnoujściu było i moim udziałem. Bardzo się cieszę, że mogłam przez pewien czas pracować nad anglojęzyczną, cyklicznie wydawaną publikacją Szczecin-Świnoujście Port Handbook. Była tam m.in. historia powstania portów, atuty wynikające z położenia geograficznego, potencjał przeładunkowo-składowy, perspektywy rozwojowe, działalność proekologiczna. Istotną część stanowiły szczegółowe informacje dotyczące spółek portowych i usług przez nie świadczonych. To samofinansujące się wydawnictwo, należało zatem postarać się o reklamodawców z otoczenia portowego. Bardzo przydało mi się wtedy słownictwo w języku angielskim z kategorii „słownik morski”, którego nauczyłam się, pracując w eksploatacji floty pomocniczej i w porcie. Znajomość morskiego języka angielskiego wielokrotnie jeszcze wykorzystywałam w mojej pracy. Z radością wspominam delegacje zagraniczne przyjeżdżające do portu, którym mogłam towarzyszyć jako przewodnik miejski. Podczas jednego ze spotkań poznałam przedstawiciela BPBM Bimor i to za jego sprawą przetłumaczyłam studium wykonalności dotyczące budowy nabrzeża Fińskiego. Zarząd Portu aplikował o środki finansowe na tę inwestycję w Banku Światowym. Zakres tematyczny był obszerny: geologia, budownictwo hydrotechniczne, budowa dróg dojazdowych do nabrzeża, analiza ekonomiczna przedsięwzięcia itd. Zarząd Portu otrzymał dofinansowanie i kiedy ruszyła budowa nabrzeża, stwierdziłam, że ono jest „moje”.
Zdane egzaminy państwowe z angielskiego i rosyjskiego przydały się wielokrotnie.
– Pamiętano o tym w Morskiej Agencji i poproszono mnie o współpracę w zakresie tłumaczenia w stoczni remontowej „Gryfia” z udziałem przedstawiciela Lloyd’sa z Londynu i załogi ukraińskiego drobnicowca, który w Cieśninach Duńskich zderzył się z jednostką duńską – opowiada L. Kopycińska. – Duński statek zatonął, a ukraiński w uszkodzonym stanie dotarł na remont do Szczecina. Należało zweryfikować dokumentację powypadkową, przesłuchując raz jeszcze załogę ukraińską w obecności przedstawiciela Lloyd’sa. To naprawdę było wyzwanie, którego nie zrealizowałabym, gdyby nie praca w porcie i eksploatacji statków.
Pani Ludmiła wspomina też współpracę ze znakomitym szczecińskim przewodnikiem i krajoznawcą Ryszardem Kotlą, który opracował bogatą monografię pt. „Rozwój techniczny i przestrzenny zespołu portowego Szczecin-Świnoujście na tle stosunków handlowych”. Wydano ją w 2008 roku.
– W Dziale Marketingu są zdjęcia przedwojennego portu – dodaje. – Część z nich otrzymałam od dr. Hansa-Guentera Cnotki, dyrektora tzw. Domu Szczecińskiego w Lubece, urodzonego przed wojną w Szczecinie. Postawiono mi jeden warunek: że będą wykorzystywane tylko w wydawnictwach portowych. Pana Cnotkę poznałam przy okazji upamiętnienia otwarcia w 1898 roku Portu Wolnocłowego. Mam szczególny sentyment do tych fotografii. W pamięci mam także uroczyste obchody 55-lecia naszych portów. Odpowiadałam wówczas za ich przebieg, koordynując działania kilku osób, podobnie jak przy 120-leciu otwarcia Kanału Piastowskiego.
Za ważną część swojej pracy uważa kontakty ze studentami szczecińskich uczelni, głównie Wyższej Szkoły Morskiej, a potem Akademii Morskiej. Wraz z innymi pomagała im w zbieraniu materiałów do ich prac. Z niektórymi studentami utrzymuje kontakt do dziś, a na emeryturze jest już 11 lat.
Ludmiła Kopycińska może się pochwalić odznaczeniem „Zasłużony Pracownik Morza”.
– Los sprawił, że spełniły się moje dwa marzenia: pracować w porcie oraz być przewodnikiem po Szczecinie i województwie – podsumowuje. – Jako przewodnik mam możliwość dzielenia się wieloma informacjami z różnych dziedzin życia miasta i regionu z turystami, biznesmenami, działaczami gospodarczymi i samorządowymi, dziećmi i młodzieżą. A że jestem dumna z mojego portu, to w 30-letniej praktyce przewodnickiej zawsze przybliżam tematykę portową – akcentując jej znaczenie dla naszego terenu. Ciekawą możliwość dają mi statki białej floty. Z perspektywy lat mogę powiedzieć, że pracowałam w porcie z wieloma fantastycznymi osobami. I tymi z nabrzeży, i tymi z gmachu na Bytomskiej 7, których serdecznie i ciepło wspominam. Paradoksalnie, dzień przejścia na emeryturę był jednym z najszczęśliwszych w moim życiu! Właśnie za sprawą osób, z którymi pracowałam, za co bardzo im dziękuję. Ludzie, którzy poznali się w porcie, pracowali razem – czasem w nieprawdopodobnych zdawałoby się okolicznościach – kontynuują znajomość przez długie lata, a zawarte przyjaźnie trwają. I jeszcze jedno: port jest mój i nikt mi go nie odbierze…
Elżbieta KUBOWSKA