Rozmowa z kapitan żeglugi wielkiej Agnieszką Jarotą, szefem biura dyrektora naczelnego Polskiej Żeglugi Morskiej
– Jak doszło do tego, że wałbrzyszanka przyjechała do Szczecina i rozpoczęła studia w Wyższej Szkole Morskiej?
– Na wybór studiów przez młodego człowieka ma wpływ bardzo wiele czynników. Zawsze jednak od czegoś się zaczyna. Jeśli dobrze pamiętam, to moja pierwsza myśl o rozważeniu studiowania w Wyższej Szkole Morskiej w Szczecinie pojawiła się w pierwszej klasie liceum, gdy jeden ze starszych kolegów z podwórka wybrał wtedy właśnie tę uczelnię. O zajęciach na niej, procesie zdobywania dyplomów i możliwościach pracy po studiach dowiadywałam się z pierwszej ręki, mimo tak dużej odległości dzielącej Wałbrzych od Szczecina. Gdy rozpoczęłam czwartą klasę liceum, przyszedł czas decyzji. Mimo mojej pasji, jaką jest malarstwo i rysunek, chciałam ukończyć studia techniczne, bo i kończyłam kierunek matematyczno-fizyczny w liceum. Rozważałam wiele uczelni, w tym wojskowe, jednak w roku 2002 bardzo zredukowano do nich nabór lub w ogóle go odwołano. Biorąc pod uwagę różne uwarunkowania, w tym finansowe, moim ostatecznym wyborem był wyjazd do Szczecina na WSM-kę.
– Co na to rodzina?
– Moi rodzice nigdy nie próbowali wpływać na mój wybór uczelni, zaakceptowali i kibicowali. Pamiętam, jak mama miała łzy w oczach przy powitaniu, gdy pierwszy raz przyjechałam do domu w mundurze. Na pewno z tatą byli dumni, gdy za kobietą w mundurze w Wałbrzychu obracali się prawie wszyscy. Myślę jednak, że rodzice i siostra najbardziej będą pamiętać moją decyzję o podjęciu faktycznej pracy w zawodzie nawigatora. To mój wyjazd na pierwszy kontrakt był dla nich najbardziej stresujący. Jednak nigdy nie próbowali mnie odwodzić od moich planów i marzeń.
– Na jakim kierunku pani studiowała?
– To była nawigacja, specjalność – inżynieria ruchu morskiego. Po studiach inżynierskich od razu rozpoczęłam pracę na statku, ale po roku zdecydowałam się również ukończyć studia magisterskie niestacjonarne na Akademii Morskiej, którą się stała WSM, również na kierunku nawigacja.
– U jakich armatorów pani pływała i na jakich statkach?
– Swoją przygodę z pracą na morzu rozpoczęłam jeszcze na studiach, gdy kilka razy udało mi się pojechać na dwutygodniowe praktyki na promie Polskiej Żeglugi Bałtyckiej. Warunkiem ukończenia studiów inżynierskich było również zaliczenie półrocznych praktyk – albo lądowych, albo morskich. Wybrałam tę drugą opcję. Byłam zdecydowana, aby spełnić swoje marzenie o pracy na statku. Wiele razy i od różnych osób słyszałam, iż kobiety nie nadają się do pracy na morzu. Postanowiłam jednak, że spróbuję swoich sił, póki jestem młoda, a o pracy na lądzie („kobietom zalecanej”) pomyślę za kilka lat – marzeń nie należy odkładać na później.
Spełnienie tych postanowień nie było łatwe. W roku moich planowanych praktyk, czyli 2005, bardzo trudno było się dostać kobiecie na praktykę na statek handlowy – po prostu wtedy kobiety nie były do pracy na morzu przyjmowane. Byłam w wielu agencjach rekrutujących na statki, niestety, nikt nie oddzwonił. Nie poddałam się i stosując zasadę „jak nie drzwiami, to oknem” udało mi się uzyskać skierowanie z uczelni na praktykę na masowcu Polskiej Żeglugi Morskiej. Mój pierwszy kontrakt odbyłam jako praktykant pokładowy na statku „Wigry”. Trafiłam na fantastyczną załogę, zawsze będę miło wspominać swoje pierwsze kroki w zawodzie marynarza na masowcu w żegludze międzynarodowej. Po ukończeniu studiów w roku 2006 zgłosiłam ponownie chęć wypłynięcia na kontrakt u tego samego armatora. Tak zaczęła się moja droga w zdobywaniu dyplomów oficerskich na kolejnych masowcach PŻM. Dyplom starszego oficera zdobyłam, mając 26 lat, w roku 2010, a dyplom kapitana żeglugi wielkiej w roku 2013. Od 2010 roku przez osiem lat pracy jako starszy oficer pracowałam na masowcach różnej wielkości – od małych o nośności 16 000 ton do dużych panamaksów.
– Mimo że coraz więcej kobiet kończy szkoły morskie, to jednak załogi na statkach są nadal zdominowane przez mężczyzn. Czy kobieta oficer ma w takiej sytuacji łatwiej, czy trudniej?
– Rzeczywiście bardzo dużo kobiet uczy się w szkołach morskich. Razem ze mną studia kończyło ich prawie 100, ale tylko kilka zdecydowało się wykonywać wyuczony zawód. Teraz może jest więcej pań, które się na to decydują, lecz niestety wciąż jest tak, że ich praca jest oceniana przez pryzmat płci. Uważam, że nie powinno tak być, gdyż w rzeczywistości we wszystkich zawodach są zarówno kobiety, jak i mężczyźni, którzy się do nich nie nadają, i to z różnych powodów.
Każda kobieta pracująca na morzu ma pewnie różne doświadczenia, więc ciężko mi ocenić, czy kobiety mają łatwiej, czy trudniej. Praca na statku sama w sobie jest bardzo wymagająca, więc trzeba mieć dużo samozaparcia, aby ją wykonywać. Jeśli chodzi o mnie, to pamiętam też, że zawsze czułam się oceniana przez mężczyzn na statku, stąd musiałam dawać z siebie 120 procent normy. Chyba najtrudniejsze w pracy na statku dla kobiety, szczególnie na niższych stanowiskach, jest poradzenie sobie z uwagami reszty załogi, że to zawód nie dla niej.
– Który rejs wspomina pani szczególnie?
– Każdy kontrakt zapadł mi w pamięć z jakiegoś powodu, na każdym działo się coś wyjątkowego. Praca na statku w żegludze trampowej niesie ze sobą wiele niespodzianek, w tym cel następnej podróży, wiele problemów do rozwiązania, ale i miłych wspomnień, poznanych ludzi i kultur. Najmilsze wspomnienia mam chyba ze swojego pierwszego w życiu kontraktu na masowcu – cieszę się, że trafiłam na załogę, która nie odwiodła mnie od chęci pracy na morzu. Później była pierwsza wizyta w Amerykach, Australii, Azji, pierwsza samodzielna wachta na mostku, chrzest morski, pierwszy przelot przez Pacyfik Północny zimą, pierwszy załadunek statku jako starszy oficer, pierwsze przejście Kanału Panamskiego – i jeszcze inne „pierwsze razy”. Staram się pielęgnować wszystkie wspomnienia i doświadczenia, gdyż to one mnie ukształtowały. Na statku poznałam również mojego męża – każdy rejs był wyjątkowy.
– Jakie są plusy i minusy pracy na morzu?
– Plusem jest na pewno brak monotonii. Zawód ten stawia przed człowiekiem wiele wyzwań poprzez problemy codzienne i nagłe, w których można się sprawdzić i być dumnym z tego, co się robi. Choć lata długich postojów w portach już minęły i nie ma czasu na zwiedzanie, to dzięki pracy na statku można przynajmniej poznać ludzi z innych krajów, ich zwyczaje, tradycje, problemy dnia codziennego, ale i priorytety czy przemyślenia o życiu. Rozmowy z ludźmi ubogacają. Zawód oficera jest też na pewno atrakcyjny finansowo, szczególnie dla młodych ludzi.
Natomiast minusem pracy na morzu jest rozłąka z rodziną, a długie przeloty oceaniczne powodują pewne wyobcowanie ze społeczeństwa. Brak uczestniczenia w codziennym życiu swojej miejscowej i rodzinnej społeczności powoduje wrażenie podzielenia życiorysu na dwie części: jedną domową, drugą statkową. Dodatkowo w ostatnich latach wprowadzono tak dużo rygorystycznych przepisów, do których załoga musi dostosować swój dzień i rytm pracy, że praca na statku stawia dodatkowe wyzwania związane z radzeniem sobie ze zmęczeniem i chęcią spełnienia wszystkich wymagań.
– Czy minusy przeważyły, że powróciła pani na ląd?
– Rozpoczynając swoją karierę na morzu, wiedziałam, że nie będę chciała wykonywać w życiu tylko tego jednego zawodu. Nigdy nie zakładałam z góry, ile lat będę pracować na statkach. Gdy pojawiła się szansa pracy w biurze armatora na lądzie, wiedziałam, że jest to moment, w którym należy już rozważyć zmianę zawodu. Na decyzję na pewno miały wpływ negatywy pracy na morzu, ale była też chęć nauczenia się czegoś nowego po tych 13 latach pływania.
– Od niedawna pracuje pani na stanowisku szefa biura dyrektora naczelnego naszego największego armatora, czyli Polskiej Żeglugi Morskiej. To duże wyzwanie?
– W biurze armatora rozpoczęłam pracę w sierpniu 2018 roku – w Dziale Ubezpieczeń. Później zostałam przeniesiona do Działu Bezpieczeństwa Żeglugi. W obu działach mogłam wykorzystać swoje doświadczenie w pracy na statku i dzielić się nim ze współpracownikami. Od października 2020 roku zajmowałam stanowisko asystenta dyrektora, a teraz pełnię funkcję szefa biura dyrektora naczelnego. Jest to dla mnie duże wyzwanie, gdyż nowe obowiązki nie są już związane z pracą na morzu. Postawiłam na rozwój oraz zdobywanie nowych doświadczeń i umiejętności. Obecnie zajmuję się reprezentowaniem firmy w kontaktach z mediami, współpracą z reklamodawcami, kształtowaniem wizerunku czy organizacją uroczystości. Do moich obowiązków należy również wiele zadań administracyjnych w pionie dyrektora, które może zostają zawsze gdzieś w cieniu, jednak są nieodłączną częścią dobrze działającej firmy.
– Nie wyklucza pani powrotu na morze? Ma pani dyplom kapitana żeglugi wielkiej, więc może jako dowódca statku?
– Za samotną wachtą na środku oceanu, gdzie człowiek uświadamia sobie, jak jest malutki i jaką jest chwilą, zawsze będę tęsknić. Życie pisze różne scenariusze, nigdy nie mówię nigdy.
– Wspomniała pani na początku o malarstwie i rysunku. Zostało coś z tej młodzieńczej pasji?
– Oczywiście, choć ostatnio najczęściej maluję tylko obrazy mające stać się prezentem. Studia i praca na morzu spowodowały za to, że najlepiej się czuję w tematyce marynistycznej.
– Dziękuję za rozmowę.
Rozmawiała Elżbieta KUBOWSKA