W poprzednim wydaniu „Kuriera Morskiego” opisywaliśmy losy Brunona Lorbieckiego, żołnierza Polskich Sił Zbrojnych na Zachodzie, i wielkie okręty, które widział podczas pobytu w Gibraltarze. W tym numerze wraz z żołnierzem przeżyjemy D-Day, pamiętny desant w Normandii, który rozpoczął krwawy, ale i zwycięski marsz w stronę Niemiec. Oczami maczkowca zobaczymy wielkie okręty, porty w Anglii i na kontynencie oraz umocnienia wielkiego Wału Atlantyckiego.
Największy desant w historii wojen
Był wtorek 6 czerwca 1944 roku. Rozpoczynała się wstępna faza operacji Overlord; przełomowa chwila II wojny światowej. Lądowanie z morza głównych sił inwazyjnych poprzedził desant powietrzny. Cztery tysiące okrętów i barek desantowych płynęły przez morze, żeby na kontynencie wyładować siedem dywizji piechoty wspomaganych przez oddziały pancerne oraz siły specjalne. Brunon Lorbiecki służący w 1. Dywizji Pancernej generała Maczka wraz z towarzyszami broni przebywał przez ostatnie miesiące na Wyspach Brytyjskich. Polscy żołnierze przeszli tam szkolenie, podczas którego przygotowali się do inwazji.
– Była noc z 5 na 6 czerwca, gdy zarządzono ciszę radiową i nasze radiostacje dywizyjne zamilkły. Tutaj w pobliżu portów załadunkowych żołnierze czekali na ten właśnie moment. Pamiętaliśmy, jak przed dwoma laty alianci ponieśli klęskę w rajdzie na wybrzeżu francuskim pod Dieppe (chodzi o desant w sierpniu 1942 roku, który zakończył się wielką porażką aliantów i uzmysłowił dowództwu, że bez długotrwałych przygotowań atak na kontynencie nie może się powieść – przyp. autora). Kto nie zginął na lądzie, ten poniósł śmierć w kanale La Manche. Niemcy wybudowali silne umocnienia, Wał Atlantycki i czekali na śmiałków – opisuje w swoim pamiętniku B. Lorbiecki.
Dwa lata po wspomnianej klęsce alianci ponownie zbliżali się do wybrzeży Francji. Tym razem operacja musiała się udać. B. Lorbiecki i towarzysze otrzymali właśnie wiadomość, że potężna armada statków inwazyjnych i okrętów w liczbie czterech tysięcy wyruszyła ku plażom francuskim w północnej części, a 11 tysięcy samolotów bez przerwy wspiera lądujące na kontynencie oddziały sojusznicze.
– Okręty wojenne bez przerwy plują ogniem na stanowiska obrony wroga, kładą ogień zaporowy. Bomby lotnicze już od wielu godzin zmiękczają obrońców bunkrów i umocnień. A więc siła ognia na niewielkim odcinku wybrzeża jest tak niszcząca, że nic i nikt nie zdoła zepchnąć lądujących oddziałów z powrotem do morza – opisuje B. Lorbiecki.
Popularny żart: gąsienice na kadłubach
Alianci stworzyli specjalną organizację, która miała za zadanie zorganizować cały skomplikowany mechanizm sprawnego załadowania na statki i barki inwazyjne wszystkiego w takiej kolejności, żeby po wyładunku można było przystąpić do akcji. Były tutaj słynne statki typu Liberty. Budowano je w USA i Kanadzie. Państwa Osi posiadały wiele łodzi podwodnych, które topiły alianckie jednostki. Do tego dochodziło zagrożenie ze strony samolotów i min. Żołnierze wspominają, że budowane masowo „liberciaki” nie były luksusowe.
– Trzeba było wypełnić lukę po stratach wojennych i budowano je niezmiernie szybko. Zdaje się, że codziennie jeden taki statek był montowany – wspomina B. Lorbiecki. – Na temat zatopionych przez niemieckie U-Booty jednostek krążył nawet taki smutny dowcip, że alianci przyczepiają do kadłubów statków i okrętów gąsienice, żeby te mogły swój rejs kontynuować nie na powierzchni, ale z dna oceanów.
Ogień nad angielskimi portami
Taborem pływającym gospodarowano oszczędnie, żeby jak najwięcej sprzętu w krótkim czasie przerzucić przez kanał. Jak obliczyli wówczas fachowcy, po kilkunastu dniach na niewielkim odcinku wynoszącym około 30 km szerokości wyładowano ponad 100 tysięcy pojazdów mechanicznych oraz ponad milion ton amunicji, żywności, paliwa i innego sprzętu dla walczących żołnierzy. W przededniu inwazji dywizja B. Lorbieckiego znalazła się w mieście Aldershot między portami Londynu i Portsmouth. Nocą żołnierze minęli skały Dover. Nad niknącą w oddali Anglią widać było błyski wybuchających bomb. Mrożący krew w żyłach widok.
– Konwój nasz jest dobrze strzeżony przez flotę wojenną oraz lotnisko. Zresztą wokół tyle jednostek uzbrojonych, że żaden wróg nie zdołałby się przedrzeć przez ogień zaporowy. Mimo to istnieje niebezpieczeństwo ataku ze strony wroga: łodzie podwodne, ścigacze, miny, a ostatnio także żywe torpedy – czytamy w pamiętniku.
Zatopiony Dragon
U brzegów Francji pokazywano polskim żołnierzom zatopiony krążownik „Dragon”. Brytyjską jednostkę przekazano Polskiej Marynarce Wojennej w 1943 roku. Półtora roku później została trafiona niemiecką żywą torpedą Neger. Zniszczenia były na tyle duże, że remont był nieopłacalny. Postanowiono więc wykorzystać ją jako uzupełnienie sztucznego falochronu u wybrzeży Francji.
– „Dragon” spoczywał na dnie wraz z wieloma innymi zatopionymi przez wroga jednostkami. Wystawała tylko część pokładu. Wraki wykorzystywano tutaj jako sztuczny falochron dla jednostek wyładowujących oddziały wojsk alianckich oraz zaopatrzenia. W oddali stały okręty wojenne i czuwały nad bezpieczeństwem tego regionu – opisuje żołnierz.
U wybrzeży Francji żołnierzy przywitał nieprzerwany grzmot; wybuchy bomb, pocisków artyleryjskich oraz salwy z tysięcy dział lądowych i morskich. Było nie tylko gorąco od prażących promieni słonecznych, ale i od świstu przelatujących i wybuchających pocisków.
– Powietrze przesycone jest swądem spalenizny i siarki. Wokół widać ogromne zniszczenia i spustoszenia. Ziemia tutaj parokrotnie została przerzucona i przeorana bombami oraz pociskami. Są rozwalone bunkry, a nieco dalej podziemne umocnienia. Olbrzymie pnie drzew poukładane jedno na drugim w różnych kierunkach tworzyły dach, parasol o grubości wielu metrów. W ten sposób dodatkowo zabezpieczano taką podziemną twierdzę przed niszczącym działaniem spadających bomb i pocisków – to obraz, który w dniu rozpoczęcia D-Day widzieli żołnierze.
Dywizja na lądzie
Żołnierz opisuje, jak wraz z towarzyszami ze zgrozą obserwował jeden z czterosilnikowych bombowców, który został trafiony przez wroga. Maszyna traciła wysokość i widać było, że śmigła się nie obracają. Pilot robił wszystko, żeby dotrzeć do wody. Niestety, zawadził o kikuty drzew i rąbnął w górę baniek z benzyną. Żołnierze ruszyli z pomocą do miejsca, gdzie w niebo wzbił się olbrzymi słup ognia. Nie dało się jednak nic zrobić. Lotnicy zginęli w płomieniach, latające w powietrzu bańki z benzyną rozrywało.
– Wśród wielkiej, wysokiej temperatury od gorąca i żaru narażeni na wybuchy okolicznych magazynów ludzie zabierali na dalsze odległości „jericary”, które stały w sąsiednich stertach.
Niebawem nadjechały amerykańskie specjalne wozy bojowe z miotaczami specjalnego płynu, żeby postawić zaporę. Przystąpiono do likwidacji tego ziejącego wulkanu ognia. Piorunujący wprost skutek przyniosła ta akcja. Wszystko pokryło się bielą śniegu. Ogień zlikwidowano. Zostały tylko ślady, po których widać było, że coś się tutaj paliło. Z bombowca prawie nie został ślad. Co się nie spaliło, to się stopiło. Ogarnęło nas przygnębienie. Podobno to byli czescy piloci. Mogli ratować się na spadochronach, ale wytrwali na swoich posterunkach.
Żołnierz znalazł się w okolicach Bayeux w Dolnej Normandii. Cywilów w ogóle tutaj nie było widać. Zaczęła się odprawa. Niemcy mieli w tym rejonie 15 dywizji, w tym trzy pancerne, z „tygrysami”. Stan liczebny 1. Dywizji Pancernej wynosił – wedle danych podawanych przez żołnierza – 885 oficerów, 15 210 podoficerów i żołnierzy, 381 czołgów, 473 działa i 5060 pojazdów mechanicznych. Maczkowcy rozpoczynali przygotowania do swojego bojowego marszu przez Normandię. ©℗
Bartosz TURLEJSKI