Jesień i zima to czas, gdy tonie najwięcej statków. Tak wynika z dat najgłośniejszych katastrof morskich z udziałem Polaków. Powód jest na ogół ten sam – sztorm, na który często się nakłada zły stan techniczny statku czy błąd człowieka. Oto kilka morskich tragedii z udziałem frachtowców, na których byli polscy marynarze.
Pierwszymi ofiarami wyjątkowo sztormowego Morza Północnego byli dwaj członkowie załogi frachtowca „Wisła”. W październiku 1926 roku ta niewielka jednostka (zaledwie 830 DWT) wskutek awarii steru weszła na mieliznę w rejonie jednej z holenderskich wysp. Dwaj marynarze byli pierwszymi oficjalnie zanotowanymi ofiarami Polskiej Marynarki Handlowej. Armator, do którego należała „Wisła”, to „Sarmacja”. Jak czytamy w książce Wandy Czerwińskiej „Polska żegluga morska w latach II Rzeczypospolitej” z 1971 r., kompania ta była „pierwszą próbą utworzenia floty polskiej na Bałtyku”. Polacy mieli w niej 60 proc. kapitału, reszta należała do Norwegów. 5 statków, jakie posiadało towarzystwo, to były frachtowce bardzo stare i wyeksploatowane. Najstarszy zbudowano w 1873 r. Pierwszy zatonął „Kraków” – już w 1922 r. (koło Danii). W lutym towarowiec ten został zgnieciony przez lody w Kattegacie. Na szczęście uratowała się 14-osobowa załoga.
Dodajmy, że w przedwojennej flocie była wcześniej jeszcze jedna „Wisła” – znacznie większa, gdyż miała 5650 DWT. Należała do Towarzystwa Polsko-Amerykańskiej Żeglugi Morskiej
Trzeba jednak podkreślić, że pierwszym zatonięciem polskiego statku po odzyskaniu w 1918 roku niepodległości była katastrofa statku „Polonja”. Na szczęście bez ofiar.
Tragiczny był natomiast los niemal całej polskiej załogi statku „Wigry”. Do tego zdarzenia doszło zimą. Jednostka należała do Polskiej Spółki Okrętowej i w styczniu 1942 r. płynęła z Islandii do USA z 2 tysiącami ton mączki rybnej. Niestety, po oddaleniu od brzegu o 400 mil przestała działać maszyna parowa. Udało się ją naprawić, ale polski kapitan zdecydował o zawróceniu do Reykjaviku. Ster się zacinał, gdyż zmarzły przewody sterowe i coraz trudniej było manewrować jednostką, w efekcie czego ustawiła się bokiem do fali. Wkrótce sterowanie stało się niemożliwe, gdyż kolejna fala spowodowała pęknięcie trzonu steru. Na dodatek woda zerwała szalupę i zmyła tratwy ratunkowe. Ostatecznie „Wigry” zostały zepchnięte na skały. Morze porwało z pokładu dwóch marynarzy. Dowódca jednostki, kpt. Władysław Grabowski, zdecydował o ewakuacji pozostałej załogi na jedynej ocalałej szalupie. Sam jednak odmówił zejścia do niej. Obawiał się, że podczas schodzenia łódź może rozbić się o kadłub statku. Pozostając na „Wigrach”, bohatersko oświetlał szalupę, na której rozbitkowie planowali wytrzymać do rana. Ta jednak, dryfując, przewracała się. Tonęli kolejni marynarze. Ostatecznie tylko trzem udało się dotrzeć wpław do brzegu. Przeżyło dwóch. Zginęło 25 członków załogi, w tym 12 Polaków.
Przez lata wydawało się, że ofiarą zimowego sztormu padł także transportowiec „Zagłoba”, który wcześniej nosił nazwę „Robur VII” i należał do Polskarob (Polsko-Skandynawskie Towarzystwo Transportowe SA w Gdyni). Frachtowiec ten zaginął w lutym 1943 r. na Atlantyku. Szedł w konwoju ze Stanów Zjednoczonych. Zaginęła cała 36-osobowa załoga (26 Polaków i 10 Brytyjczyków). Była to największa tragedia morska PMH podczas wojny. Do dziś trwają spekulacje, czy został trafiony przez U-Boota, czy też może przechylił się pod ciężarem ładunku.
Po wojnie doszło do tragedii w Stoczni Gdańskiej. Był co prawda zimowy grudzień, ale statek „Maria Konopnicka” stał w basenie portowym, gdzie kończono jego wyposażanie, więc teoretycznie nic mu nie groziło. A jednak… 13 grudnia 1961 r. wybuchł na nim pożar. Powodem był brak koordynacji między ludźmi. Podczas poprawiania nieszczelnych spoin odłączono rurociąg, który doprowadzał paliwo do agregatu prądotwórczego. Nieświadom przyczyn tego odłączenia stoczniowiec postanowił przywrócić prąd z agregatu i odkręcił zawór doprowadzający ropę do spawanego wtedy rurociągu. Płomień palnika zapalił ropę, która oblała spawacza. Mężczyzna zginął na miejscu. Niestety, nikt nie zamknął zaworu, więc płonące paliwo wlewało się w zakamarki. Części stoczniowców udało się uciec. Ci jednak, którzy schronili się w maszynowni, nie mieli szans – płonąca ropa odcięła im drogę. Zginęło 21 osób. Można było ich uratować, wypalając dziurę w kadłubie, ale zamiast zadecydować na miejscu, czekano na decyzję z… Warszawy.
Kolejna wielka tragedia rozegrała się w styczniu 1965 r. Należący do PŻM drobnicowiec „Nysa” zatonął dziesiątego dnia tegoż miesiąca, a wraz z nim na wieczną wachtę odeszła cała 18-osobowa załoga. Stało się to w pobliżu Norwegii, a w ładowniach było kilkaset ton złomu. Sztormowe fale sięgały 12,5 metra. Dzień później znaleziono resztki szalupy. W kilka dni potem morze wyrzuciło zwłoki 7 marynarzy. Spekuluje się, że powodem tragedii mogło być przesunięcie się ładunku. Być może jednak wystąpiła awaria, bo i wcześniej zdarzały się one na „Nysie”.
W następnych latach zatonęły dwa statki: „Kudowa Zdrój” i „Busko Zdrój”. Oba drobnicowce należały do PLO. „Kudowa Zdrój” zatonęła 20 stycznia 1983 r. Na Morzu Śródziemnym był wtedy silny sztorm. Falom pomogło złe załadowanie jednostki. Ustalono też, iż z hiszpańskiego portu wyszła ona w stanie niezdatnym do żeglugi. Na pokładzie było także zbyt dużo kontenerów. Do tego nieprawidłowo zamocowanych. Nieprawidłowo także ułożono ładunek stali i bieli tytanowej. W efekcie fala miała ułatwione zadanie – położyła frachtowiec na burtę. Zginęło 20 członków załogi, uratowano ośmiu.
Bliźniacze „Busko Zdrój” zatonęło natomiast na Morzu Północnym 8 lutego 1985 r. Tu również nastąþiło przesunięcie źle umocowanego ładunku podczas silnego sztormu. Jednostka przewróciła się i szybko poszła na dno. Zginęło 24 marynarzy i oficerów. Oba, wybudowane w Rumunii, drobnicowce miały problemy ze statecznością.
Także wiosną wieją silne sztormowe wiatry. Cypryjski zbiornikowiec „Athenian Venture” płynął z Amsterdamu do Nowego Jorku z benzyną w zbiornikach. Podczas silnego sztormu 22 kwietnia 1988 roku doszło do eksplozji, wybuchł pożar. Statek przełamał się na dwie części – dziób zatonął, a rufa pływała na powierzchni jeszcze przez kilka tygodni. Na pokładzie była polska załoga. Niektórzy marynarze zabrali w rejs żony. Zginęło 29 osób. Ustalono, że jednostka była w bardzo złym stanie technicznym. „Athenian Venture” nazywał się poprzednio „Karkonosze” i należał do Polskiej Żeglugi Morskiej.
I nadszedł 14 stycznia 1993 r., a z nim – znów w zimie – największa katastrofa w historii polskiej floty. W pobliżu Rugii zatonął prom „Jan Heweliusz”. Zginęło 55 osób. I ten statek miał problemy ze statecznością, czego przykładem były liczne przechyły przy nabrzeżach portowych.
Tragedia rozegrała się w nocy, gdy jednostka płynęła ze Świnoujścia do Ystad. Niebywała fala sztormowa i wiatr o sile 12 stopni w skali Beauforta spowodowały przechył. Zaczęły się przemieszczać załadowane towarami pojazdy i prom obrócił się dnem do góry.
Być może do tragedii przyczyniła się także betonowa wylewka na jednym z pokładów, którą wykonano po pożarze promu w 1986 r., a która przeciążyła jednostkę.
W wyliczaniu morskich tragedii należy też przypomnieć o rybakach świnoujskiej „Odry”. Lugrotrawler „Cyranka” zatonął 4 października 1956 r. w sztormie na Morzu Północnym na skutek złej stateczności (12 ofiar, 5 uratowanych). Wiosną poszedł na dno lugrotrawler „Czubatka”. Zatonęła 9 maja 1955 r. (zginęło 14 rybaków). Powodem były wady konstrukcyjne. I wreszcie trzeba przywołać opisywany przed laty przez „Kurier” dramat „Mazurka” w pobliżu Wielkiej Brytanii. Stało się to w lipcu 1963 r., przy w miarę spokojnej fali. Morze zabrało wtedy 6 rybaków. Należy też przypomnieć dramat gdyńskiego trawlera „Brda” z 27 członkami załogi, który 10 stycznia 1975 r. (znów zima) zatonął wraz z 10 rybakami. 11. członek załogi zmarł w duńskim w szpitalu. „Brda” podczas sztormu stała na redzie portu Hanstholm. Wcześniej próbowała do niego wejść, ale fala zniosła statek, który uderzył w dno, uszkadzając ster. Wtedy kapitan zdecydował się rzucić kotwice i sztormować. W nocy jednostka zerwała się i uderzyła w bloki falochronu, kładąc się na boku. Część załogi uratowano śmigłowcem.
I znów zima, 8 lutego 1997 roku. Na dno idzie masowiec „Leros Strength”, zabierając ze sobą 20 polskich marynarzy, głównie mieszkańców wschodniego Wybrzeża Polski. Do tragedii doszło u wybrzeży Norwegii, około 30 mil morskich od Stavanger. Cypryjski statek płynął z Murmańska w sztormie, którego fale osiągały 6 metrów wysokości. „Rozgorzała na nowo dyskusja o bezpieczeństwie ludzi na starych zaniedbanych przez armatorów statkach, pływających pod tanimi banderami” – pisaliśmy. Przytoczono informację od szczęśliwca, który zszedł z „Leros Strength” w Murmańsku i uniknął strasznego losu. „Opowiadał, że gdy stuknął w zardzewiałą wręgę (element konstrukcji wzmacniający kadłub – red.), młotek wchodził jak w papier” – informował „Kurier”.
Smutną wyliczankę morskich tragedii kończy zatonięcie frachtowca do transportu cementu. Była zima. Należący do niemieckiego właściciela statek „Cemfjord” bandery cypryjskiej (przebudowany wcześniej w Świnoujściu) wiózł 2 tys. ton cementu z Danii do Anglii. 2 stycznia 2015 roku wywrócił się stępką do góry podczas sztormowej pogody. Na pokładzie było siedmiu Polaków (załoga liczyła 8 osób). Nie odnaleziono żadnego z nich.
Morze pozostanie sobą. Zawsze groźne. Zwłaszcza jesienią i zimą. A „Tym, którzy nie powrócili z morza” oddajmy cześć pod pomnikiem na szczecińskim Cmentarzu Centralnym.
Marek KLASA