Wrocławianka zakochana w swoim rodzinnym mieście, ale od kilku lat… ze szczecińskim adresem. Jej droga na profesjonalną scenę była kręta, może też dlatego dziś bardzo docenia to, co ma, gdzie dotarła. Teatr Polski, Teatr Kameralny, Scena Poniedziałek, projekty muzyczne – wszędzie jej pełno. Marta Uszko.
- Czy mała Martusia dostawała od rodziców, co tylko sobie wypatrzyła, bo była tak uparta, że prosiła aż do upadłego?
- Na pewne rzeczy musiałam poczekać, nigdy nie zdarzyło się tak, że dziecko chce i dziecko od razu ma. To nawet nie była kwestia tego, czy na coś sobie zasłużyłam czy też nie. Po prostu tak było.
- To pytanie zadałam nie bez powodu. Nie zrażała się pani, kiedy nie udawało się dostać do szkoły aktorskiej, tylko robiła swoje. A dziś nie boi się o tych porażkach otwarcie mówić.
- Rzeczywiście, uparłam się, aby trafić do szkoły aktorskiej. Nigdy przedtem, ani potem nie byłam chyba tak uparta. Nim mi się udało, musiałam zmierzyć się z ciężkim, bolesnym doświadczeniem. Odpadałam, bo miałam gorszy dzień, bo profesorowie nie byli mną zainteresowani. Przy czym mimo porażek wciąż widziałam siebie na scenie, wiedziałam, że osiągnę swój cel, czułam w sobie tę aktorską wrażliwość. Po maturze nie zadbałam w ogóle o to, by iść na jakieś inne, „konkretne” studia, bo wierzyłam, że w końcu mi się uda, a też nie wiedziałam, co innego – poza graniem – mogłabym robić. Rzutem na taśmę, w ostatniej chwili, wybrałam dwuletnie policealne studium, kierunek: organizacja produkcji telewizyjnej i filmowej. Myślałam, że to będzie blisko branży, o jakiej marzę, okazało się, że nie. Trzeba było obliczać jakieś waty, budżety, jednym słowem pojawiła się matematyka, a ona nie jest moją mocną stroną. W końcu, dwa lata po maturze dostałam się do Studium Wokalno-Aktorskiego im. Danuty Baduszkowej przy Teatrze Muzycznym w Gdyni.
- Ten czas porażek, nie był też czasem, kiedy inni przekonywali, by wybrała pani stabilny zawód?
- Miałam szczęście, bo w liceum byłam w klasie o profilu teatralnym, więc właściwie od piętnastego roku życia była scena i wokół ludzie podobni do mnie. Przez te dwa lata nie siedziałam bezczynnie, bo chodziłam do domu kultury na zajęcia aktorskie, gdzie Joanna Dobrzańska, mój pierwszy mistrz, wydobywała ze mnie prawdę, uczyła jak mówić, o czym mówić, pracy nad tekstem, tłumaczyła na czym polega zawód. I ona zaraziła mnie pasją, bardzo we mnie wierzyła, a mi ta wiara była potrzebna. Ktoś we mnie uwierzył i nie bał się tego głośno powiedzieć. To było niezmiernie ważne. Jestem wrażliwa, potrzebowałam bodźców, potwierdzenia, że „coś” ze mnie będzie. Jestem Pani Joannie za to bardzo wdzięczna.
Tymczasem trafiłam do Gdyni. I tam pierwszy miesiąc przepłakałam, pytałam co ja tutaj robię, ja chcę do PWST (Państwowej Wyższej Szkoły Teatralnej - przyp. red.). A teraz czasu bym nie cofnęła. Spotkałam wspaniałych ludzi, z którymi mam do dzisiaj kontakt. Jesteśmy taką teatralną rodziną. Poznałam cudownych profesorów, w tym Maćka Konopińskiego, młody świeży umysł, mówił mi: „idź, wierzę w ciebie". Mam chyba to szczęście, że otaczają mnie ludzie, którzy mi dobrze życzą, są moimi przyjaciółmi, są wobec mnie szczerzy.
Szkoła w Gdyni przygotowuje aktora przede wszystkim na scenę muzyczną. Jest dużo zajęć z gry aktorskiej, mówienia wierszem czy też prozą, ćwiczymy sceny klasyczne, współczesne, do tego sporo tańca, śpiewu. Ja zawsze ciągnęłam w stronę teatru dramatycznego…
- Próbowała pani szczęścia w stolicy…
- Po studium wyjechałam na dwa lata do Warszawy. Myślałam, że tam chcę być, marzyła mi się wielka kariera. Okazało się, że jest ciężko, sposób bycia tam w ogóle mi nie odpowiadał, potrzebowałam bezpieczeństwa, tego że budzę się rano i jest regularność, stabilizacja.
Kiedyś dyrektor Adam Opatowicz przyjechał do Gdyni, bo był pomysł, że zrobimy wspólnie przedstawienie dyplomowe. Nie wyszło, dyplom robiliśmy z kimś innym. Potem dyrektor ściągnął do Szczecina Damiana Sienkiewicza, mojego kumpla z roku, wcześniej była tu Sylwia Różycka, Piotrek Bumaj poznany jeszcze we Wrocławiu, no i Filip Cembala. Oni mnie namawiali, bym spróbowała dostać się do Teatru Polskiego. „Chodź, może ci się uda, próbuj, zadzwoń, umów się. Może będzie chciał”. W końcu się umówiłam, ale przyznam, że za bardzo mi się nie chciało wyrywać z rzeczywistości warszawskiej. Twierdziłam, że jak już, to wrócę do mojego Wrocławia. No i szczęście było takie, że przyjechałam, porozmawiałam z dyrektorem i… drugiego dnia podpisałam umowę. Dostałam etat.
- I nagle okazało się, że ma pani mnóstwo pracy.
- Przyjechałam tutaj, gdy akurat odbywał się Kontrapunkt. Było ciepło, wspaniale, pierwsze spotkanie ze Szczecinem to Wały Chrobrego, tam umawiałam się z kolegami. Nasz teatr jest dla mnie niesamowitym miejscem, stylowy, zabytkowy budynek przypomina mi Harvard, nie wiem czemu. Czułam się w tym teatrze od początku bardzo dobrze. I nie tylko dzięki sympatii ze strony zespołu aktorskiego. Bo czy to panie z księgowości, kadr, panowie techniczni, wszyscy… jest taka atmosfera ogólnego szacunku, sympatii, wyrozumiałości, otwartości. Choć jak wszędzie, ktoś ma lepsze dni, gorsze i czasem coś wybucha, ale to naturalne.
Sporo się u mnie dzieje, rzeczywiście mam co robić, chciałoby się czasami mieć więcej czasu, bywa trudno. Przychodzę do domu - jak gramy w kabarecie - po północy, rano znów próba i wtedy myślę sobie, że pospałabym dłużej albo poleniuchowała sobie… Przy czym bardzo lubię pracować. Jak się mnie nie oszczędza. Wymaga ode mnie. Ja zresztą też wymagam od siebie. Czuję wtedy pełnię pasji, satysfakcji. I to uwielbiam. Daje mi to dużo dobrej energii. Poniedziałki, które dla aktora są niedzielą, zwykle też mam zajęte. Bo albo gram u Michała Janickiego w Teatrze Kameralnym, albo na Scenie Poniedziałek. I potem już cykl próba-spektakl, tak przez cały tydzień.
Do tego czasami castingi w różnych miejscach Polski. Jak pojawia się coś, co mnie zaintryguje, to jadę. I choćby to Bielsko-Biała lub Kraków, jadę nocą, sprawdzam się i zaraz wracam. Co przyniesie życie, to przyniesie. Pozwalam losowi, by się wykazał.
- Nie ciągnie pani wciąż, z powrotem do Warszawy, a co za tym idzie do popularności?
- Nie chciałabym sytuacji - nawet ciężko mi sobie ową wyobrazić - że biegają za mną paparazzi, piszą o mnie brukowce. Nie mieliby zresztą o czym, nie jestem typem skandalistki, która sztucznie podsyca atmosferę wokół siebie. Natomiast swoją ciężką pracą chciałabym kiedyś znaleźć się wśród uznanych aktorów teatralnych. Bo ja kocham scenę, jej energię. Czuję się na niej dobrze, nie boję się na niej niczego. Chciałabym też kiedyś spróbować filmu, to jest jakieś pole, którego skosztowałam, ale jeszcze trochę mnie paraliżuje. Bo nie przebywam w nim na co dzień. Prawdopodobnie, gdybym była bardziej w nim obyta, czułabym się odprężona, luźna. Nie zamykam się na nowe. Wierzę, że – patrząc na moją przeszłość i moją drogę – to czego chcę, w końcu się wydarzy.
- Aktorom towarzyszą rytuały. Spytam banalnie, jest taki, który pomaga pani nauczyć się tekstu?
- Gdybym teraz na wyrywki miała „powiedzieć Julię”, a aktualnie jej nie gram, to musiałabym się chwilę zastanowić i dopiero wówczas „by popłynęło”. Natomiast to jest niesamowite, nieprawdopodobne, że coś takiego się dzieje, że staję na scenie i moje ciało wie, co ma robić, ja wiem co mam mówić, o czym mam mówić, po co. Przy czym jest na to wytłumaczenie. Przecież ćwiczymy sceny przez 3-4 miesiące.
Jestem z tych, co robią wszystko na ostatnią chwilę. W domu nie mogę uczyć się tekstu. Bo jak siadam, to zaraz jestem głodna (śmiech). Jak już się najem, zauważam, że kurz jest na półkach, trzeba go zetrzeć, naczynia są do pozmywania... Zajmuję się wszystkim, tylko nie tym, by się uczyć. Dlatego robię to na próbach, wtedy wszystko wchodzi do głowy, tekst powtarza się potem po tysiąc razy, w konkretnych sytuacjach. Musi się on „uleżeć”, ale też trzeba się w niego zaangażować. Bo jak zaangażowania nie ma, trudno po jakimś czasie, gdy spektakl się wznawia, wszystko w sobie odgrzebać. Dlatego przygotowania są tak bardzo ważne.
- Słyszałam o pani niecodziennym hobby…
- Żeby się nie znużyć teatrem… gram, ale na ukulele. To jest taka malutka pasja. Mój kolega z roku miał ukulele, często grywał i ja dopytywałam jak się to robi, Okazało się, że wielkiej trudności w tym nie ma, instrument sprezentowali mi rodzice. Ukulele mnie odpręża.
Ja w ogóle jestem z „zagłębia alternatywy”. Jak impreza to w „Hormonie” (śmiech). Fantastyczne koncerty są też w nowej pięknej filharmonii. Lubię sobie „pogadać o życiu”, wałkować różne tematy. Od dziecka jestem dobrym obserwatorem, znam się na ludziach, przynajmniej tak mi się wydaje… Mimo że się mylę, bywam naiwna, wciąż w ludzi wierzę.
- Marta Uszko ma w ogóle jakieś wady?
- Jak ktoś mi powie, że coś źle zrobiłam, to często, gęsto mam z tym problem. Bo trudno się czasem przed sobą przyznać, że się popełniło błąd, a przecież to jest naturalne. Przy czym konstruktywna krytyka nie boli, ale ta niekonstruktywna nie jest niczym przyjemnym. Myślę potem o niej, przejmuję się. Natomiast pracuję nad tym, żeby się wyluzować, zdystansować, pozwolić innym być sobą, a sobie tym bardziej. Na pytanie czy mam jakieś wady, mój partner mówi: ‚Skarbie ty nie masz żadnych wad", ironicznie się uśmiechając. (śmiech)
- Czego można życzyć tak zapracowanej aktorce?
- Mam taki mały muzyczny plan. Więcej o nim nie powiem (śmiech). Muzyka we mnie brzmi. Chciałabym mieć więcej czasu, jeszcze więcej działać, mieć więcej pewności siebie, móc ciągle się rozwijać, móc więcej i bardziej.
- Dziękuję za rozmowę. ©℗
Ewelina KOLANOWSKA
Fot. R.STACHNIK